Unia Europejska od lat trwa w swoim własnym świecie, czyli w tym, w którym moralna wyższość i biurokratyczne obostrzenia są ważniejsze niż realna polityka i jej geopolityczne skutki. Świat, w którym decyzje podejmowane w Brukseli czy Strasburgu mają większą wartość niż twarda kalkulacja interesów państw członkowskich. A tymczasem wokół niej wojna – realna i krwawa, która toczy się na Ukrainie. I to właśnie tam, na wschodnich rubieżach Europy, widać dramatyczną dysproporcję między słowami a skutecznością.
Nie jest tajemnicą, że Unia Europejska konsekwentnie sprzeciwia się jakimkolwiek propozycjom porozumienia pokojowego między Rosją a Ukrainą. Każde, nawet najbardziej pragmatyczne rozwiązanie, jest w jej oczach zdradą zasad i wartości, które – zdaniem eurokratów – powinny kształtować świat. Ale świat nie jest miejscem, w którym ideologia przeważa nad interesem. I w tym punkcie UE popełnia dramatyczny błąd. Bo w czasie gdy Europa tkwi w moralnej egzystencji, inni, bardziej pragmatyczni gracze, już kalkulują swoje zyski.
Weźmy Stany Zjednoczone. Amerykanie – w odróżnieniu od Unii – nie działają w ideologicznej próżni. Oni funkcjonują według kalkulacji strategiczno-ekonomicznej. I wcale nie jest wykluczone, że USA, nawet przy oficjalnym poparciu dla Ukrainy, mogłyby w tle negocjować z Federacją Rosyjską pewne porozumienia handlowe. Bo w interesie Stanów leży stabilizacja gospodarcza i zapewnienie sobie dostępu do surowców, rynków i technologii – nawet jeśli oznacza to pewną pragmatyczną współpracę z Moskwą.
W takim scenariuszu Unia Europejska zostaje sama. Sama z wojną na Ukrainie, z narastającym kryzysem energetycznym, z inflacją, która zjada społeczeństwa, i z odpowiedzialnością za każde zrujnowane gospodarczo państwo członkowskie. Sama, bo Stany Zjednoczone nie muszą już wyciągać ręki do europejskiej kieszeni. Mogą wymienić swoje korzyści w relacjach z Rosją – sprzedać technologie, utrzymać stabilność rynku surowców, zainwestować tam, gdzie płynie realny zysk – i zostawić Unię w tekturowym pudełku własnych decyzji.
To nie jest teoria spiskowa. To prosta geopolityczna logika. Unia Europejska ogranicza się do sankcji, które same w sobie stają się szkodliwe dla jej własnej gospodarki. Przy tym nie kontroluje całego wpływu swojego działania: ceny energii szaleją, inflacja rośnie, dezindustrializacja przyspiesza, a Europa traci swój przywilej bycia globalnym graczem na arenie ekonomicznej. Tymczasem Stany Zjednoczone, które mogłyby skorzystać z tego przemyślanego strategicznie ruchu wobec Rosji i wychodzą z tego niezależne oraz z potencjalnym zyskiem.
Konsekwencje dla Unii są lub będą druzgocące. Po pierwsze, gospodarcza izolacja. Jeśli Ameryka zdecyduje się na ekonomiczne porozumienie z Rosją, europejskie firmy zostają odcięte od dostępu do olbrzymiego rynku USA, który przecież jest rynkiem kluczowym dla eksportu, inwestycji i innowacji. Po drugie, skutki militarne dla UE: słabnąca gospodarka oznacza osłabienie zdolności obronnych. Już dziś Europa ledwo utrzymuje własne struktury wojskowe – samodzielne finansowanie sił zbrojnych jest problemem, a brak dostępu do technologii i rynków dodatkowo ogranicza możliwość modernizacji armii.
A po trzecie, konsekwencje polityczne: pozostanie w izolacji wobec większych globalnych graczy, podważa pozycję UE w negocjacjach międzynarodowych. Europa staje się tłem, biernym obserwatorem wydarzeń, które kształtują nie tylko jej najbliższe sąsiedztwo, ale też światową gospodarkę.
Nie można tego rozpatrywać w oderwaniu od realiów wojny na Ukrainie. Każde wydłużanie konfliktu i blokowanie porozumień pokojowych zwiększa koszty dla Unii. Gdy Ameryka może w tym czasie prowadzić własne negocjacje ekonomiczne z Rosją, Europa – ponownie sama – skazuje się na zwiększające wciąż obciążenia humanitarne, militarne i finansowe. Sankcje, które miały przynieść polityczne zwycięstwo, stają się dla UE łańcuchem, który ogranicza jej własną swobodę działania i podnosi koszty życia.
Przykład? Proszę bardzo – taki akurat na czasie. W Europie średniej klasy auto osobowe można kupić za około 50 000 €, ale już w Chinach, które nie mają takich problemów, jakie obserwujemy w Unii Europejskiej, za tę samą kwotę kupi się samochód z segmentu luksusowych. Nie sposób więc przecenić skali problemu. Europa, która nie przystosowuje się do międzynarodowego pragmatyzmu, traci tempo wobec reszty świata. Na wschodzie pozostaje w konflikcie, na zachodzie izoluje się ekonomicznie, a w samym środku – w sercu własnej polityki – tkwi w mentalnej pułapce, czyli zasady ideologiczne są ważniejsze niż skuteczność.
Oczywiście eurokraci mogą krzyczeć, że wartości nie mają ceny, ale cena, jaką Europa już dziś płaci i będzie płacić w nadchodzących latach, jest ogromna. Koszt nie tylko gospodarczy, ale także strategiczny i polityczny. Brak porozumienia pokojowego i własnej, sensownej polityki wobec Rosji może doprowadzić do sytuacji, w której Unia zostaje sama: z wojną na granicach, z inflacją pochłaniającą gospodarki i społeczeństwa, z brakiem dostępu do kluczowych rynków, odcięta od potężnego partnera, jakim są Stany Zjednoczone.
Jest to scenariusz możliwy i w mojej ocenie wcale nie taki odległy. Historia pełna jest przykładów, w których państwa izolujące się ideologicznie traciły pozycję na arenie międzynarodowej. UE może stać się kolejnym przykładem, jeśli nie zrozumie jednej i podstawowej zasady: polityka międzynarodowa to nie są wyłącznie moralne deklaracje i gesty. To balans interesów, kalkulacja sił i przewidywanie skutków ekonomicznych oraz militarnych, a kluczowe w tym jest, że UE nie przewiduje.
Dlatego jeśli Stany Zjednoczone rzeczywiście podejmą kroki w kierunku współpracy z Rosją, Europa zostaje sama – nie tylko w wojnie na Ukrainie, ale w konsekwencjach swoich własnych decyzji. Samotność ta nie będzie dramatem symbolicznym – będzie dramatem ekonomicznym, wojskowym i politycznym. A skutki odczuje każdy obywatel UE: w cenach, w bezpieczeństwie, w perspektywach rozwoju gospodarczego.
I w tym właśnie tkwi paradoks Unii Europejskiej, która od lat uważa się za lidera moralnego i politycznego, a może wkrótce odkryć, że jej tzw. wyższość moralna nie zabezpiecza ani gospodarki, ani obronności, ani realnej pozycji na świecie. A wtedy okaże się, że pragmatyzm USA, nawet przy cynicznych kalkulacjach, zapewnia im przewagę nad Europą, która została sama – z wojną u drzwi i pustką w kieszeni.
Konkluzja tego felietonu – jednego z ostatnich przed urlopem – jest jasna: jeśli Europa nie zmieni podejścia, jeśli będzie trwać w swoim ideologicznym labiryncie, to nie czeka jej triumf, lecz stagnacja i izolacja. A Stany Zjednoczone, niezależnie od retoryki, będą mogły negocjować, inwestować i rozwijać gospodarkę w kierunku, który UE odrzuciła w imię klimatycznej i moralnej czystości. Wtedy realne zagrożenie dla Europy nie będzie pochodzić z Rosji, Ukrainy czy Afryki – ale z własnej krótkowzroczności i nie bójmy się tego słowa, politycznej tępoty.
Bogdan Feręc
Photo by ALEXANDRE LALLEMAND on Unsplash