Od lat Donald Trump przedstawia się jako człowiek pokoju i mąż stanu, który w przeciwieństwie do „jastrzębi z Waszyngtonu” woli siąść do stołu negocjacyjnego, zamiast walić pięścią w stół. Jednak pod pozorami dobrej woli, zakulisowe mechanizmy podsuwają inne wyjaśnienie: to nie pokój na Ukrainie pcha Trumpa do rozmów z Kremlem, lecz amerykański biznes, a jest już zniecierpliwiony, sfrustrowany i gotów zakończyć wojnę dla własnego interesu.
Lobby w cieniu czołgów
Wbrew pozorom, to nie zrywy idealizmu ani nagłe przebudzenie sumienia napędzają najnowsze inicjatywy amerykańsko-rosyjskiego dialogu. Niektóre sektory amerykańskiego społeczeństwa, czytaj: wpływowe grupy przemysłowe, finansowe i energetyczne, coraz głośniej domagają się wznowienia rozmów z Moskwą. Powód? Przedłużająca się wojna na Ukrainie zaczyna kosztować ich zbyt wiele. Sankcje, niepewność geopolityczna, zaburzenia łańcuchów dostaw, napięcia surowcowe, to wszystko wpływa na bilans korporacji. Biznes w USA zaczął mówić teraz już donośniejszym głosem niż wielu senatorów, więc Biały Dom nie ma wyjścia i musi przynajmniej sprawiać wrażenie, że słucha.
Trump – rzecznik kapitału?
W tej układance Trump pojawia się nie tyle jako architekt pokoju, a jako polityczny emisariusz tych, którzy znów chcą zarabiać na wielką skalę, a nawet jeśli oznacza to „dogadanie się” z Putinem. W tej sytuacji można wręcz uznać, że jego pokojowa retoryka to po prostu echo lobbingu, które idzie w parze z oczekiwaniami Wall Street. Teraz dzieje się to przez próbę reaktywacji Rady NATO–Rosja, czyli forum dialogu, które po agresji z 2022 roku zupełnie się rozpadło.
Europa – sojusznik czy balast? Amerykański biznes nie chce już sankcji
W tej gmatwaninie zależności i układów jest jeszcze jeden istotny element, więc Unia Europejska i tu sprawa zaczyna się komplikować. Europa, która w czasach zimnej wojny była podporządkowanym partnerem USA, dziś coraz częściej występuje albo bardziej chce występować jako gracz niezależny i niestety, coraz częściej jawi się również jako gracz kłopotliwy, głównie dla…
Dla administracji Trumpa, ale przede wszystkim dla amerykańskiego sektora biznesowego europejskie podejście do wojny na Ukrainie jest nie tylko niepraktyczne, ale i szkodliwe dla interesów Stanów Zjednoczonych. Część amerykańskiego establishmentu i wyborcy Trumpa opowiadają się teraz za wygaszeniem konfliktu, jednak Bruksela i Londyn z uporem godnym lepszej sprawy dolewają oliwy do ognia. Wspierają militarnie Kijów, naciskając na dalsze rozszerzanie sankcji i marginalizując pojawiające się rozmowy pokojowe. To oznacza, że europejscy politycy stają się dziś hamulcowym dla wszelkich prób normalizacji stosunków z Rosją.
Dlaczego to przeszkadza Ameryce? Odpowiedź leży w portfelach.
Amerykański przemysł energetyczny, rolno-spożywczy, chemiczny, technologiczny – wszyscy oni stracili rynki zbytu w wyniku sankcji na Rosję i w odpowiedzi rosyjskiego odwetu. Jednak co gorsze, sankcje wywołały kryzys wtórny: przerwanie globalnych łańcuchów dostaw, wzrost cen surowców i ogromne koszty utrzymywania się niepewności na rynkach finansowych. Dla giełdy i dużego kapitału wojna jest problemem nie z powodów moralnych, lecz rachunkowych. A rachunek ten, po ponad dwóch latach wojny, przestaje się zgadzać.
Europejczycy mogą pozwolić sobie na idealizm, mają bliżej do frontu, bardziej rozgrzaną opinię publiczną i, przynajmniej do niedawna, silną wiarę w transatlantycką jedność. Istotne tu jednak jest, że z punktu widzenia Wall Street, najlepsze co może się teraz wydarzyć, to powrót do robienia interesów, i to nie tylko z Ukrainą, ale przede wszystkim z Rosją. Taki jest przynajmniej jeden z powodów pojawiającej się presji, by przestać mówić o wojnie, a zacząć o architekturze pokoju. Stąd też inicjatywy wskrzeszenia Rady NATO–Rosja, powrót do kanałów dyplomatycznych i nowe „oferty” dla Moskwy, nawet jeśli oznacza to uznanie Krymu czy Donbasu za terytoria rosyjskie. Bo dla inwestora nie liczy się, kto rządzi w Chersoniu, tylko to, czy można znów bezpiecznie inwestować w regionie.
Postawię też tezę, iż Trump stał się w tej sytuacji narzędziem, być może nie całkiem świadomym, być może cynicznie grającym swoją grę, ale jego retoryka „America First” wpisuje się w interesy dużych korporacji: mniej wojny, więcej kontraktów. Mniej sankcji, więcej umów handlowych, a jeśli Europa ma inne zdanie… Cóż, wtedy Europa staje się przeszkodą.
I tu wracamy do pytania: czy NATO jeszcze działa jako spójny sojusz? Czy to, co dla Waszyngtonu jest pragmatyzmem, w Brukseli nie uchodzi za zdradę wartości? Odpowiedzi na te pytania zadecydują nie tylko o przyszłości Ukrainy, ale także o kształcie Zachodu jako projektu politycznego. Bo jeśli Trump wygra, to nie tylko Rosja wróci do stołu. To Europa może zostać z niego wyrzucona.
Pokój? Nie za wszelką cenę
Z punktu widzenia geopolityki, wznowienie rozmów jest oczywiście potrzebne, ponieważ bez dialogu nie będzie końca wojny. Pamiętajmy jednak, że naiwnością byłoby wierzyć, że Trump to człowiek, który jeszcze niedawno publicznie rozważał wycofanie USA z NATO, a nagle stał się gołębiem pokoju z przekonań. Gdy natomiast prześledzimy pieniądze, wszystko staje się jasne: to nie wizja świata bez wojen pcha go ku Moskwie, lecz wizja świata, w którym Exxon, Boeing i Goldman Sachs znów mogą działać bez przeszkód.
I jeśli ktoś na tym zyska? Na pewno nie Ukraina, a może nawet nie będzie to Europa.
Dla radia Deon z Chicago – Bogdan Feręc
Photo by Giorgio Trovato on Unsplash