Odkąd Unia Europejska zaczęła funkcjonować w oparach absurdu, a właściwie od chwili, gdy zaczęła produkować dyrektywy i bezsensowne ograniczenia hurtowo niczym fabryka plastikowych gadżetów z tandetnego bazaru, nie mogę się oprzeć pytaniu: czy to nam w ogóle jest potrzebne? Przez lata szukałem odpowiedzi, ale niczego sensownego na jej obronę nie znalazłem. Może poza tym, że Bruksela lubi wtrącać się w każdy detal naszego życia, od żarówek w salonie, przez to, jakiej wielkości ogórka mogę kupić na targu, po to, ile gramów dwutlenku węgla wolno mi wypuścić, zanim Ursula von der Leyen uzna mnie za wroga klimatu.
I tak…, przez lata tkwiliśmy w tej stajni Augiasza, a Polska, zamiast być partnerem, została wepchnięta w wyszczerbione tryby unijnej machiny, której zębatki zgrzytają coraz głośniej i produkują coraz mniej sensu. Jest, co trzeba zaznaczyć alternatywa – taka, która pozwala korzystać z owoców gospodarczej współpracy, bez politycznych i legislacyjnych kajdan, a przynajmniej kuli u nogi. To model EOG, czyli Europejskiego Obszaru Gospodarczego. W praktyce: państwa te mogą handlować z Unią, uczestniczyć we wspólnym rynku, zachowując pełną suwerenność legislacyjną. Bruksela nie ma wówczas prawa decydować, co wolno, a czego nie – bo nikt rozsądny nie oddaje własnej konstytucji w dzierżawę.
Jeszcze bardziej kuszący jest przykład EFTA, czyli ten z Islandii, Liechtensteinu, Norwegii i Szwajcarii. Te cztery państwa pokazują, że można być w Europie i poza nią jednocześnie. Współpracują, handlują, ale bezceremonialnie zachowują własne reguły gry i co najważniejsze: to one decydują o tym, ile energii produkują i w jaki sposób, to oni ustalają własne priorytety przemysłowe, a nie poddają się kolejnym „zielonym eksperymentom”, które wychodzą zza biurek Brukseli. Żadne „Fit for 55”, żadne unijne nakazy, a mimo to ich gospodarki funkcjonują stabilnie, natomiast obywatele wcale nie marzą, by ktoś wyprowadził im z domu europejskiego komisarza ds. lodówki lub pralki.
Polska mogła obrać podobną drogę dużo wcześniej, ale Prawo i Sprawiedliwość, zamiast grać o coś poważnego, przez osiem lat taplało się w unijnych przepychankach. Zamiast stawiać twarde warunki, próbowało rozgrywać Brukselę półgębkiem i skończyło się tym, że straciliśmy czas, a przede wszystkim szansę. Choć prawdę mówiąc, marnowanie szans to specjalność tego ugrupowania i robią to z wdziękiem kuglarzy, którzy wiecznie gubią piłeczki.
Zostawmy jednak PiS w spokoju – jeszcze nie jeden raz nadarzy się okazja, żeby wyciągnąć im rachunek błędów. Tymczasem warto spojrzeć na projekt, który dużo wcześniej miał szansę wyrwać nas z unijnej smyczy. Mam na myśli Inicjatywę Trójmorza, zatwierdzoną w 2018 roku przez Andrzeja Dudę. Tak, wiem – to brzmi jak herezja, ale trzeba mu oddać, że to jeden z nielicznych sensownych podpisów w zmarnowanej kadencji.
Trójmorze to w gruncie rzeczy próba stworzenia alternatywnego centrum siły ekonomicznej – od Bałtyku, przez Morze Czarne, po Adriatyk. Austria, Bułgaria, Chorwacja, Czechy, Estonia, Litwa, Łotwa, Polska, Rumunia, Słowacja, Słowenia, Węgry i Grecja, więc państwa mogące stworzyć Trójmorze charakteryzują się różnym potencjałem, ale razem mają wszystko: surowce, żywność, przemysł i doskonałe położenie geograficzne, które czyni je bramą między Wschodem a Zachodem. Gdyby ten projekt zyskał realne życie, a nie tylko konferencyjne foldery, moglibyśmy mówić o nowym filarze Europy – samowystarczalnym, ale głównie niezależnym od kaprysów unijnych komisarzy.
Oczywiście, łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Trójmorze wymaga referendów, a więc odwagi polityków, by wprost zapytać obywateli, czy chcą ograniczyć kompetencje Brukseli? To wymaga też twardych negocjacji z Komisją Europejską, która już dziś drży na myśl, że połowa Unii Europejskiej mogłaby wymknąć się spod jej kurateli. I gdyby to pytanie padło, pewnie skończyłoby się swoistym Brexitem, ale tym razem grupowym. Historia daje nam w tym zakresie wytyczne i wskazuje, że nawet z najbardziej chaotycznych rozmów mogą powstać sensowne umowy. Londyn stał się w tej kwestii prekursorem, choć zmuszony był przełknąć gorzkie pigułki.
I tu dochodzimy do kluczowej „nowości”. Bo oto Inicjatywa Trójmorza, która przez lata dogorywała w papierach i przemówieniach, znowu jakby zaczęła oddychać pełną piersią, a może dopiero zaczerpnęła pierwszy haust powietrza… Jeszcze przed wizytą prezydenta Nawrockiego w USA temat wydawał się pogrzebany, aż nagle – niczym grom z jasnego nieba – pojawił się komunikat Białego Domu. Krótka notatka, jedno zdanie: Trójmorze było na agendzie rozmów Trump – Nawrocki i to wystarczyło, by projekt odzyskał puls.
Dlaczego to ważne? Bo Amerykanie, jak nikt inny, rozumieją wagę geopolitycznych bloków. Dla Waszyngtonu Trójmorze to nie fanaberia – to potencjalny bufor między Niemcami a Rosją, przestrzeń, w której USA mogą wzmocnić swoje wpływy i zyskać partnerów bardziej lojalnych niż starzejące się zachodnie demokracje. Jeżeli amerykańska administracja faktycznie włoży w ten projekt energię – a Trump słynie z tego, że potrafi stawiać sprawy na ostrzu noża – to Europa może za kilka miesięcy obudzić się z zupełnie nową mapą sił.
Nic dziwnego, że w niektórych europejskich stolicach zawrzało. Gazety od Berlina po Paryż pisały o konieczności „działań zaradczych”. Bo co się stanie, jeśli nagle 12 czy 13 krajów zacznie mówić własnym głosem? Co, jeśli Bruksela przestanie być jedynym centrum dowodzenia? Strach jest realny – i paraliżuje unijnych strategów bardziej niż kryzys energetyczny czy bunt rolników.
Dlatego dziś możemy mówić: nareszcie coś się ruszyło. Po latach unijnej stagnacji, jałowych debat i duszenia się pod brukselskim butem urzędniczej głupoty, projekt Trójmorza znowu wraca do gry. Czy stanie się realną alternatywą dla Unii? Jest jeszcze zbyt wcześnie, żeby całą sprawę przesądzać, choć jedno jest pewne: jeżeli „obywatele Trójmorza” dostaną rzetelne informacje i możliwość wyboru, mogą wybrać wolność zamiast nadzoru, gospodarkę zamiast ideologii, współpracę zamiast centralnie zarządzanego dyktatu.
A ja? Nie będę nikogo namawiać. Mogę tylko zasugerować, by każdy sam sprawdził, jak wygląda życie w krajach EFTA, które bez niczyich wskazówek o sobie decydują. Potem trzeba tylko zadać sobie pytanie: czy naprawdę chcemy być dłużej w klubie, gdzie płacimy składki, a w zamian dostajemy wytyczne o krzywiźnie banana i kary za emisję metanu z krowy sąsiada, czy może stać się państwem poważnie traktowanym w okrojonym Związku Socjalistycznych Republik Unijnych?
Bogdan Feręc
Fot. CC BY-SA 4.0 JayCoop