Site icon "Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Reklama
Reklama

Kretynizm unijnej listy, czyli szczyty absurdu w walce ze „szkodnikami”

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Drodzy Czytelnicy, Europa, a zwłaszcza jej biurokratyczny gigant (czytaj – gniot) Unia Europejska, raz po raz zaskakuje nas swoimi regulacjami. Z reguły są one skomplikowane i niezrozumiałe, ale czasem osiągają poziom, który przekracza granice zdrowego rozsądku i zasługuje na miano czysto prawnego kretynizmu. Mowa tu o przepisach dotyczących inwazyjnych gatunków obcych (IGO).

Regulacje, które miały chronić europejską bioróżnorodność przed „obcymi”, a co do zasady są słusznymi, stworzyły pewną kuriozalną pułapkę. Przyjrzyjmy się więc absurdowi, o którym wspominam, bo na listę IGO trafiają gatunki, które w krajach swojego naturalnego występowania, czyli na innych kontynentach, uznawane są za nie dosyć, że uciążliwe to jeszcze szkodniki dewastujące uprawy, zagrażające rodzimym gatunkom i czasami nawet mieszkańcom. Mimo to Unia z całą surowością przepisów zakazuje ich wwożenia na swój teren, choćby występowały wówczas jako skorupa, skóra lub kościec.

I tu zaczyna się zabawa.

Unijne prawo, więc, żebym nie został posądzony o gołosłowność, rozporządzenie UE nr 1143/2014 w teorii zakazuje wprowadzania do obrotu, przetrzymywania, rozmnażania i transportowania IGO, jako stwarzających zagrożenie dla Unii. Jednak w praktyce i w tzw. okresach przejściowych, a także z powodu różnic w implementacji krajowej, często tworzą się luki.

Absurd numer jeden: Mamy gatunek egzotyczny, który w Ameryce Południowej jest koszmarem rolników, czyli np. anakonda, w Azji pustoszy pola ryżowe (małpa i ślimak) są z jakiegoś powodu na Unijnej Liście IGO, a kary administracyjne, jak wskazują przepisy, sięgać mogą nawet 250 000 €. Co istotne, dotyczy to także wyprawionych skór i wyrobów np. butów, podstawek itd.

Absurd numer dwa: Ten sam gatunek, jeśli został nabyty przed wpisaniem na listę na tzw. zapas, często może być legalnie przetrzymywany aż do naturalnej śmierci zwierzęcia lub do upływu długich terminów przejściowych, jak w przypadku roślin. Innymi słowy: nie wolno go przywieźć, ale wolno go posiadać! Posiadanie jest dozwolone, by uniknąć wyrzucenia zwierząt i roślin do środowiska, co akurat byłoby prawdziwą degradacją, ale zakaz wwozu ma chronić to samo środowisko. To jest jak powiedzenie: „Nie wolno nam mieć tego produktu, ale jeśli już go masz, trzymaj go w domu, żeby nie trafił do kosza, co jest złem”. Tu należy też podkreślić, że ten właśnie przepis dotyczy m.in. aligatorów z Florydy, gdzie uznawane są za szkodniki i można na nie polować bez zezwolenia, o ile jest się Amerykaninem z Florydy – przyjezdni muszą uzyskać zezwolenie na odstrzał – płatne. Dotyczy to też pewnego gatunku ekspansywnego ślimaka morskiego, choć z ładną muszlą. Tej też nie można przywieźć, ale warto nadmienić, że ślimak ów znalazł się w menu i państwach azjatyckich, w których swobodnie można się nim pożywić – wyłuskując z jego własnej muszli służącej za talerz. Tego jednak, czyli „talerza” nie można po dokonanej konsumpcji przywieźć do Polski, Irlandii i każdego innego państwa trzymanego w ryzach przez Brukselę.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ta unijna logika się załamuje, bo jeśli gatunek, czyli zwierz jest tak niebezpiecznym szkodnikiem, że grozi za niego kara od 1000 euro, to dlaczego jego posiadanie w celach niekomercyjnych jest tolerowane przez lata? Na tym nie kończą się moje pytania, bo przecież, czy Unia wierzy, że ten sam szkodnik hodowany w akwarium czy terrarium, nagle straci swój inwazyjny instynkt? Ergo, w przypadku gdy zbiegnie z domowego terrarium, rozejrzy, zauważy, że to UE i nie będzie się „ekspansował”? A jeszcze, jak były to dwa osobniki płci odmiennych, może życie zaczną sobie na nowo układać i wymyślą iść na całość, więc potomstwo odchować… Tego akurat Unia Europejska nie reguluje, więc i ja nie będę brnąć, bo przecież nawet wg jednej znanej polityczki to i chłopcy mogą „zachodzić”, chociaż raczej nie miała na myśli gatunków obojnaczych, bo inteligencją nie grzeszy.

Obecne przepisy zamiast być tarczą, stają się sitkiem, a jednocześnie uderzają w samych obywateli, którzy z dnia na dzień mogą stać się przestępcami, posiadając popularną kiedyś roślinę wodną czy egzotycznego pupila lub przywożąc do kraju wyjedzoną w Tajlandii muszlę. System, który zakazuje „niebezpiecznego” przywozu, ale przymyka oko na „niebezpieczne” posiadanie, jest dowodem na to, że biurokracja wygrała z racjonalnością, czyli można ją nazywać upośledzeniem mentalnym w stopniu przynajmniej średnim. Celem jest jakoby ochrona, a skutkiem paraliżujący chaos, który nie rozwiązuje problemu, a jedynie go maskuje i daje mi pole do szyderstwa.

Na koniec posłużę się poetyckim komentarzem, bo na ten europejski chaos, gdzie szkodnik jest jednocześnie zakazany i tolerowany, a zdrowy rozsądek przegrywa z paragrafem, najlepiej pasuje ironiczny głos poety, który walczył o uznanie dla małego, skromnego robaczka. Nawiasem mówiąc, recytowałem ten wiersz na jednym z konkursów w szkole podstawowej nr 164 w Łodzi, gdzie otrzymałem II nagrodę, czyli i ja mogę się pochwalić, iż byłem nagradzany od wczesnej młodości.

Konstanty Ildefons Gałczyński

Satyra na bożą krówkę

Po cholerę toto żyje? 

Trudno powiedzieć, czy ma szyję, 

a bez szyi komu się przyda?

Pachnie toto jak dno beczki, 

jakieś nóżki, jakieś kropeczki — 

ohyda.

Człowiek zajęty niesłychanie,

a toto, proszę, lezie po ścianie

i rozprasza uwagę człowieka;

bo człowiek chciałby się skoncentrować

a ot, bożą krówkę obserwować

musi, a czas ucieka. 

secundo, szanowne panie, 

jakim prawem w zimie na ścianie?! 

Co innego latem, gdy kwitnie ogórek!

Bo latem to co innego:

każdy owad może tentego

i w ogóle.

Więc upraszam entomologów

czyli badaczów owadzich nogów

by się na tę sprawę rzucili z szałem.

I właśnie dlatego w Szczecinie, 

gdzie mi czas pracowicie płynie, 

satyrę na bożą krówkę napisałem.

I tak właśnie, zamiast zająć się realnymi, wielkimi problemami, tracimy energię na regulacje, które chronią nas przed… chronionymi szkodnikami, o których i tak zapominamy, dopóki jakiś biurokrata albo Straż Graniczna nie zechce nas ukarać.

Bogdan Feręc

Photo by Adam Kubín on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
Reklama
Reklama
Reklama
Exit mobile version