Od dziecka słyszymy, że świat jest skomplikowany, że to wszystko – państwo, gospodarka, relacje międzynarodowe, rynek pracy, podatki, kursy walut i ustawy – to straszna gmatwanina wielu składników, która wygląda jak pajęczyna, którą tylko wybrani potrafią zrozumieć. A najlepiej jeszcze jest, jak ci wybrani mówią do nas językiem skomplikowanym, żeby podkreślić, jak bardzo nie powinniśmy się wtrącać w sprawy „poważne”. Tymczasem prawda jest prosta jak widelec rozjechany przez pociąg, bo świat nie jest aż tak bardzo skomplikowany. Skomplikowany to bywa jedynie sposób, w jaki się go przedstawia, najczęściej z rozmysłem i z ustawieniem na własny, głównie polityczny interes.
Politycy, eksperci i analitycy – cała ta profesja – żyją w dużym stopniu z mitologizowania rzeczywistości. Nie da się przecież budować wizerunku „elity” na fundamencie prostoty. Gdyby ktoś głośno powiedział, że polityka to nic innego jak ustalanie, kto z kim, za co i po co – ludzie mogliby dojść do wniosku, że sami robią to codziennie. Niestety to byłoby bardziej niż niewygodne dla tych, którzy żyją z przekonania, że polityka to intelektualna alchemia wymagająca wiedzy tajemnej, doktoratu i znajomości czterech komisji sejmowych. Mówiąc całkiem poważnie, to akurat „fejk” jakich mało.
Ekonomia to w gruncie rzeczy kolejny kamuflaż i również z dużą ilością tajemniczych słów, bardziej przypominających gwarę subkultury, niż oddającą poziom trudności. W reklamach, wiadomościach czy debatach zawsze pojawiają się tajemnicze pojęcia: inflacja bazowa, polityka monetarna, multiplikator fiskalny, hedge fundy i inne zaklęcia. Brzmi groźnie, ale sprowadza się do tego samego, co robimy przed lodówką, przy kasie samoobsługowej albo podczas tankowania samochodu: ile mam, ile mogę wydać i czego się opłaca unikać. To zarządzanie zasobami, tyle że bez wielkich liczb i bez konferencji prasowej.
Życie codzienne, uuuuuu, to już w ogóle przedstawia się jako jakiś poziom mistrzowski, jakiś „wyższy level”, jak w grach komputerowych – najlepiej żebyś uwierzył, że byle problem z urzędem albo kredytem wymaga prawnika, doradcy i trzech webinariów. A w praktyce zdecydowana większość ludzi załatwia to krok po kroku, metodą logicznego myślenia, bez całej pokazywanej nam otoczki „eksperckości”.
Rzeczy, które uważa się za trudne, są tylko przykrywane warstwą pojęć, formularzy, instytucji i ceremoniału. Prawdziwa trudność rzadko tkwi w istocie sprawy – tkwi w tym, jak się ją sprzedaje opinii publicznej. Doskonale opisuje to socjologia, bo przecież monopol na język daje monopol na władzę nad wyobraźnią, czyli trzeba ich jakoś przestraszyć, choćby skomplikowanym słowem. Bo jak ludzie przestaną się bać, to mogą zacząć myśleć i, co gorsze, decydować.
Zwróćmy uwagę na codzienność. Każdego dnia miliony ludzi prowadzą mikro-negocjacje z dzieckiem o porę powrotu, z szefem o urlop, z sąsiadem o miejsce parkingowe. To nic innego jak polityka – czasami debata, a czasami rozmowa o interesach, w których pojawia się układ sił. Gdy rozmawiasz w pracy o tym, jak zorganizować dyżury, albo przekonujesz bliskich, by w tym roku pojechać w góry zamiast nad morze, bierzesz udział w procesach identycznych strukturalnie z tymi, które mają miejsce w parlamencie i to jest właśnie pierwsze stadium debaty, by następnie przerodziła się w negocjacje. Jest w tym tylko jedna różnica, nie ma transmisji na żywo i poselskich diet.
Ekonomia, czy to takie problematyczne, żeby zostać ministrem finansów? Ludzie każdego tygodnia po wypłacie układają domowe budżety, rozdzielają wydatki, odkładają na cele i reagują na zmiany cen szybciej, niż niejeden rząd przewidzi skutki własnej ustawy. Gdy kończy się kasa na karcie, nikt nie ogłasza „środowiskowych konsultacji fiskalnych” – po prostu mówi rodzinie, że nie kupi pączków, więc realizuje cięcia budżetowe lub wdraża relokację środków, i prostych słowach… wezmę pieniądze z kupki „wakacje” i zjemy pączki.
Świat też jest z grubsza prosty, bo ludzie mają potrzeby, zasoby i relacje między sobą. Cała reszta to otulina, teatralna charakteryzacja i zawodowa mgła, która pozwala wmawiać odbiorcy, że patrzy na zjawisko wyższego rzędu. Ci, którzy mówią, że „to bardziej złożone”, zwykle boją się, że jak przestaniemy się bać, to zaczniemy rozumieć, a jak zaczniemy rozumieć, to zaczniemy pytać, kwestionować i, co może zdjąć ze słów polityków aurę mężów stanu, więc ponownie zaczniemy decydować.
Cała ta opowieść, narracje i wybudowana na polityczne zlecenie otoczka o skomplikowaniu jest po prostu bzdurą. Politykę ludzie robią codziennie – w pracy, domu, sklepie, podczas spotkań rodzinnych i rozmów przy stole. Gospodarką zarządzają własnymi pieniędzmi, tworząc co tydzień miniaturowe budżety, często nawet o tym nie myśląc. Regulują, przewidują, planują i reorganizują wydatki sprawniej niż niejeden minister finansów. Z tego właśnie wynika, że całe życie to system prostych decyzji i logicznych wyborów – tylko opakowany w słownictwo tak napuszone, że przestajemy widzieć, jak bardzo to wszystko jest nasze i zwyczajne.
Bogdan Feręc
Photo by David Valentine on Unsplash