Niedawno ktoś mnie zapytał, jak oceniam aktualną sytuację w Polsce, a po mojej jednozdaniowej odpowiedzi usłyszałem, że jednak tego głosu nie da się przedstawić publicznie, więc albo go zmienię, albo rozmowy nie będzie.
Jak się okazuje, nie jestem polskim politykiem, tym bardziej politykierem, jak ich nazywam, więc tym razem straciłem szansę na obecność w jednej z polskojęzycznych stacji radiowych w Kanadzie. O co poszło? Otóż po pytaniu, jak oceniam sytuację w Polsce – odpowiedziałem:
– Zrobili z Polski burdel, a społeczeństwo traktują jak dziwkę, która w tymże pracuje.
To zdanie muszę jednak trochę zmienić, ale nie na łagodniejsze. Nie ma też możliwości, aby moja opinia uległa diametralnej przemianie. Powinienem raczej dodać, że ludzie dali się zmanipulować, pozwolili, aby nimi sterowano i szczuto przeciwko sobie. Obrazy, jakie widzi się w przeciwstawnych polskich telewizjach, i osoby tam pojawiające – mówię tu o tzw. zwykłych ludziach – pokazują, że jesteśmy w stanie permanentnej wojny Polaków ze sobą.
Już nawet nie wspominam, że epitetów, jakie bardzo często się pojawiają, nie powstydziłby się niejeden członek marginesu społecznego, a co ciekawe, posługują się nimi zarówno młodzi, jak i starsi przedstawiciele polskiego narodu.
Z jednej strony na ulice wychodzą oszalałe dewotki, z którymi konfrontują się klimatyczni odszczepieńcy realizmu, ale i przedstawiciele libertynizmu. I patrząc na to wszystko, mam wrażenie, że każdy z nich wstał rano, popatrzył w lustro i stwierdził, że oto właśnie dziś w jego rękach spoczywa los całej Rzeczypospolitej. Że to on jest tym jedynym sprawiedliwym, co prawdę zna i ma w kieszeni odpowiedź na wszystkie bolączki. A wystarczy posłuchać, co mówią, by zrozumieć, że o żadnym rozwiązaniu tu nie ma mowy – jest tylko darcie się z głośników, transparentów i ekranów telefonów, by wrzucić kolejny plujący jadem nienawiści slogan.
Bo to nie jest już walka o Polskę, to jest walka o poczucie ważności, a może utraconej już dawno wartości słowa i człowieczeństwa. W kraju, w którym nauczycielka z głodową pensją albo samotna matka z dzieckiem nie ma pieniędzy na bilet autobusowy, ktoś uznaje za priorytet paradowanie w kostiumie penisa lub epatowanie krzyżem większym niż jego własne ego. W kraju, gdzie połowa emerytów liczy na promocję w Biedronce, ktoś cieszy się, że udało mu się przeforsować ustawę, by móc nazywać z automatu drugiego człowieka „faszystą”, bo tak jest wygodniej niż sięgnąć do słownika.
A politykierzy? Ci, którzy to wszystko napędzają, siedzą w swoich gabinetach, w drogich garniturach, z których kosztu mogłaby żyć przez miesiąc czteroosobowa rodzina, i piszą kolejne ustawy, kolejne poprawki, kolejne bzdury. W wolnych chwilach tej orki na ugorze kłócą się w mediach, śmieją w sejmowych bufetach, a potem znowu wychodzą na mównicę, by przypomnieć społeczeństwu, że jest głupie, niewdzięczne i powinno im bić pokłony za to, że w ogóle oddychają tym samym powietrzem.
Kiedy patrzę na to wszystko, myślę, że ta moja pierwsza odpowiedź, której nie chciała usłyszeć kanadyjska rozgłośnia, była i tak zbyt łagodna, bo burdel ma swoje zasady, ma swoje reguły, cennik, hierarchię. A w Polsce dziś nie ma nic z tego, co przed chwilą wymieniłem.
Jest natomiast chaos podszyty tanim moralizatorstwem. Jest wojna każdego z każdym i o wszystko, byle tylko nie przyznać, że tak naprawdę nikt z nich nie ma planu, bo plan to odpowiedzialność, a odpowiedzialność boli.
I dlatego tak łatwo robić z Polski to, co robią teraz – bez najmniejszego oporu, bez refleksji i bez wstydu. Bo kiedy dziwkę traktuje się jak dziwkę, ona w końcu zaczyna wierzyć, że jest tylko nią. I o to w tym wszystkim chodzi. Byśmy uwierzyli, że nie jesteśmy już narodem, tylko towarem do wykorzystania. A jeśli my w to uwierzymy – to właśnie wtedy przegrywamy ostatecznie.
Bogdan Feręc