Unia Europejska od dawna prowadzi sposób myślenia o gospodarce jak ktoś, kto jest przekonany, że karta kredytowa ma „nieskończony” limit. Dziś już nie musimy zgadywać, bo widać pęknięcia, deficyty się kumulują, koszty rosną, a politycy obiecują kolejne programy, transfery i „solidarność”, której cena przestaje być abstrakcją, a staje się codziennym ciężarem dla podatnika. To nie jest prosta krytyka oszczędności, to systemowa diagnoza, ponieważ wydajemy więcej, niż mamy, i na wszystko naraz. Niektóre z najważniejszych liczb i trendów nie pozostawiają wątpliwości, choć po 2024 roku unijny deficyt publiczny nieco spadł, ale prognozy pokazują, że deficyt ogólny znów rośnie i w najbliższych latach utrzyma się powyżej bezpiecznego progu.
Ten felieton nie będzie litanią o winach tego czy tamtego rządu. To raczej apel, że jeśli nie zmienimy narracji, więc od „więcej wydatków” do „skutecznych inwestycji i priorytetów”, Europa zapłaci cenę, którą odczują pokolenia. Pamiętajmy też, że nie chodzi tu tylko o suche liczby, a konsekwencje ekonomiczne, społeczne i polityczne.
Deficyty zamiast reform… i kraje coraz słabsze
Francja, od lat symbole europejskiego modelu społecznego, dziś widnieje na czołówkach z ostrzeżeniami o katastrofie fiskalnej i politycznej. Kryzys gabinetowy, polityczne zawirowania i deficyt znacznie powyżej pułapu 3% to nie obraz przejściowych trudności, lecz symptom głębszego problemu: strukturalnych wydatków, które nie podlegają racjonalnemu przeglądowi. Agencje ratingowe i rynki nie patrzą na narracje polityczne, a patrzą na liczby i widzą, że wiele państw ma ograniczone pole manewru.
Nie jest to oczywiście problem jednego kraju: w 2024 roku aż jedenaście państw członkowskich miało deficyt przekraczający 3% PKB, a prognozy Komisji Europejskiej wskazują, że ogólny deficyt UE może nawet wzrosnąć w latach kolejnych. To nie jest pojedyncza dziura w kieszeni, to system naczyń połączonych.
Zielona transformacja czy fiskalna autodestrukcja?
Rozsądna polityka klimatyczna wymaga inwestycji, ale problem pojawia się wtedy, gdy inwestycje stają się przedmiotem ideologicznych wyścigów, a koszty zostają zrzucone prosto na obywateli i przemysł bez realnego planu, jak utrzymać konkurencyjność. Europa na arenie kosztów energii i produkcji przegrywa z konkurentami, przede wszystkim z USA, bo ma znacznie wyższe koszty gazu i energii przemysłowej. Ta różnica to nie abstrakcja, to realny czynnik decydujący o tym, kto przyciąga inwestycje, gdzie powstają fabryki i kto utrzyma miejsca pracy w przemyśle.
Ekonomia nie lubi ideologii i jeśli polityka klimatyczna będzie prowadzona głównie przez obciążenia fiskalne, czyli certyfikaty, podatki, opłaty, a bez równoległego programu obniżania kosztów i stymulowania inwestycji, skończy się to odwrotnie. Będzie wówczas widoczne zmniejszenie produkcji, mniej wpływów podatkowych, większe bezrobocie i… większe wydatki socjalne. To błędne koło, które widzimy już dziś w niektórych krajach.
Ukraina: Solidarność czy niekończący się wehikuł kosztów?
Pomoc dla Ukrainy była i jest konieczna z przyczyn humanitarnych oraz geopolitycznych, ale „konieczna” nie znaczy „bezgraniczna i permanentna” oraz bez odpowiedzi na pytanie: kto i jak to finansuje w długim terminie? Unia przyjęła pakiety pomocowe, pożyczki i mechanizmy wsparcia, część finansowania została już uruchomiona, część, ta planowana ma pochodzić z dochodów z zamrożonych aktywów, ale skala pomocy nie jest drobnym wydatkiem, bo to miliardy, które obciążają budżety i robią miejsce na nowe deficyty i wyrwy w wydatkach publicznych. Takie finansowanie Ukrainy to poniekąd również „dodruk pustego pieniądza”. Debata o tym, czy finansowanie powinno być bardziej kontrolowane, długoterminowo ukierunkowane na odbudowę i warunkowane, jest absolutnie uzasadniona.
To nie jest z mojej strony gruboskórność wobec w sumie tragedii, to wołanie o przejrzystość i priorytety. Jeśli Europa ma być bankiem finansującym cudze wojny i równocześnie utrzymywać swój państwowy dobrobyt, ktoś musi policzyć koszty i zaproponować model, który nie pozbawi własnych obywateli podstaw bezpieczeństwa socjalnego.
Migracja to też koszt integracji, czyli gdzie są granice solidarności?
Migracja to długi i skomplikowany rozdział, a i ona kosztuje, bo zawiera się w edukacji, usługach zdrowotnych, mieszkaniach, szkoleniach zawodowych itd. Kraje przyjmujące migrantów muszą mieć jasne reguły: kto ma prawo do pełnego wsparcia, kto przechodzi programy aktywizacji, a kto ma obowiązek powrotu, jeśli status nie jest przyznany. Bez takich reguł koszty nie maleją, one też się kumulują. Statystyki pokazują, że liczba osób ubiegających się o ochronę międzynarodową i nielegalnych przekroczeń granic była istotna w ostatnich latach, co dodatkowo obciążyło budżety i systemy publiczne.
Patrzmy na to wszystko realnie, a wówczas się okaże, że polityka „otwartych drzwi” bez mechanizmów kontroli i rozliczenia, nie jest darem humanitarnym, a jest transferem kosztów, którego część społeczeństwa nie chce już finansować. Trzeba zatem jasnych reguł, wspólnych standardów i, co kluczowe, mechanizmów rozłożenia kosztu między państwa w sposób sprawiedliwy i trwały.
To administracja tworzy problemy, które potem chce rozwiązać pieniędzmi
Jest tu też element samo ograniczający, a chodzi o proces legislacyjny i biurokratyczny w UE i to już ona sam tworzy często koszty, które następnie stają się uzasadnieniem kolejnych funduszy i transferów pieniężnych. Innymi słowy, regulacje generują wydatki, wydatki generują deficyty, zaś deficyty – nowe wnioski o „solidarność”. To taka pętla i nie jest ona receptą na zdrowe finanse publiczne.
Co więcej, podczas gdy Europa przewodzi w tworzeniu regulacji, to nie potrafi równie skutecznie negocjować ulg strategicznych czy porozumień handlowych, które mogłyby odciążyć przemysł. Relacje gospodarcze z USA, wciąż jeszcze kluczowym partnerem UE, wymagają podejścia pragmatycznego i gdy europejski przemysł traci konkurencyjność z powodu kosztów energii, a także wspominanej już biurokracji, nie wystarczą deklaracje. Potrzebne są umowy, które otworzą rynki i zmniejszą obciążenia handlowe. Bez tego Europa ryzykuje stagnację.
Co w takim przypadku można zaproponować? Krótkie i brutalne priorytety
- Transparentność wydatków – każdy duży pakiet (klimatyczny, migracyjny, pomocowy) musi mieć jasne źródła finansowania i warunki oceny efektów, bo dobre intencje bez liczb to piramida finansowa.
- Priorytety inwestycji – zamiast mnożyć dotacje, stawiajmy na projekty z mierzalnym zwrotem: modernizacja energetyczna z obniżonym kosztem produkcji, technologie zwiększające produktywność, szkolenia zawodowe.
- Mechanizmy solidarności z „hamulcem” – pomoc międzynarodowa (np. dla Ukrainy) musi mieć trasy finansowania, które nie łamią fundamentów fiskalnych państw członkowskich. Część wsparcia powinna pochodzić z instrumentów międzynarodowych (np. obligacje, kredyty), a nie z bieżących budżetów bez jasnego planu spłaty, co przyznaje sama Komisja Europejska.
- Kontrola migracji i integracja z obowiązkiem aktywacji – programy pomocowe finansowane publicznie powinny być połączone z ofertą pracy, szkoleniami i jasnymi zasadami pobytu, a ta sama logika dotyczy uchodźców oraz migrantów ekonomicznych, co też mówi KE.
- Obniżenie kosztów energii produkcyjnej – tu skrótów nie na, więc Europa musi inwestować w stabilne źródła energii, negocjować lepsze warunki importowe i stworzyć warunki cenowe, które przyciągną fabryki z powrotem. Inaczej konkurencyjność będzie blefem.
Na koniec brutalne, proste pytanie
Czy Europę stać na utrzymanie status quo? Odpowiedź brzmi: nie. Nie bez głębokich reform, priorytetów i uczciwej rozmowy ze społeczeństwem o kosztach wyborów politycznych. Solidarna Unia Europejska to nie bankomat bez limitu, a projekt współodpowiedzialności. Jeśli ma to wszystko, co obecnie ciągnie ją na dno przeżyć, musi zacząć odpowiadać sobie na pytania: co jest koniecznością, a co luksusem? Które wydatki budują przyszłość, a które tylko przesuwają problem na jutro?
Bogdan Feręc
Photo by Jakub Żerdzicki on Unsplash