Site icon "Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Reklama
Reklama

Irlandzka historia polityki – okiem migranta, czyli Fianna Fáil – partia, która udaje, że nie zna własnego dziadka

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Są takie rodziny, w których na ścianie wisi portret dziadka, ale wszyscy udają, że to tylko przypadkowa dekoracja. Goście pytają: „A kto to?”, a domownicy odpowiadają półgębkiem: „Aaa, to taki znajomy sprzed lat…”. W politycznej Irlandii ten dziadek nazywa się Éamon de Valera. I tak się składa, że Fianna Fáil z jednej strony stawia mu świeczkę, a z drugiej próbuje wmówić światu, że nie miała z nim aż tak wiele wspólnego. Tyle że de Valera był człowiekiem, który w swoim czasie rzucił zdanie, które brzmi bardziej niż groźba mafiosa niż polityka: „Jeśli bojownicy IRA będą brodzili w krwi niektórych członków tego rządu, by obalić traktat, to trudno”.

Słowa te odnajdziemy u Tima Pat Coogana w monumentalnej biografii „De Valera: Long Fellow, Long Shadow” – książce, która powinna być obowiązkową lekturą dla każdego działacza Fianna Fáil, zanim zacznie on na wiecach wymachiwać zielono-białym sztandarem. Problem w tym, że dziś w partii, którą założył de Valera, mało kto ma odwagę cytować swojego własnego patrona w całości. Wybiera się z niego fragmenty nadające się do kampanii wyborczej – trochę o niepodległości, trochę o konstytucji, trochę o „woli narodu”, a resztę chowa się głęboko pod dywanem. Bo kto chciałby dziś przyznać, że ojciec-założyciel partii był gotów akceptować mord polityczny jako narzędzie walki?

Fianna Fáil – buntownicy, którzy pokochali establishment

Kiedy Fianna Fáil powstawała w 1926 roku, jej cel był bardziej niż jasny: sprzeciw wobec Traktatu Anglo-Irlandzkiego, czyli tego dokumentu, który dał Irlandii wolność, ale z koronkowym przypisem: „w ramach Brytyjskiej Wspólnoty Narodów”. Dla de Valery i jego ludzi była to zdrada, pół-niepodległość, erzac republiki. Fianna Fáil weszła do polityki jako partia gniewu, niepogodzenia i buntu – trochę jak Sinn Féin w kolejnych dekadach. Z tą różnicą, że de Valera potrafił bawić się instytucjami i zamiast tylko rzucać bombami, zaczął tworzyć państwo.

Tyle że jego duch unosi się nad Fianna Fáil do dziś. To duch, który przypomina: „Państwo nie jest święte, państwo można burzyć i budować na nowo, jeśli wymaga tego idea republiki”. Sinn Féin dobrze to pamięta, ale Fianna Fáil wolałaby udawać, że nigdy nic takiego nie pojawiło się w przestrzeni publicznej.

Dlaczego z Sinn Féin nie da się usiąść przy jednym stole?

Oficjalna odpowiedź, którą usłyszymy z ust Micheála Martina czy innego prominentnego działacza Fianna Fáil, brzmi: „Mamy różnice programowe. Nie zgadzamy się co do modelu gospodarki, sposobu rozwiązania kryzysu mieszkaniowego, polityki podatkowej”. To piękne, europejskie, brukselskie wytłumaczenie, ale prawdziwe powody są inne – głębsze, bardziej osobiste, wręcz rodzinne.

1. Kto jest prawdziwym republikaninem?

To pytanie nie schodzi z irlandzkiej sceny politycznej od stu lat. Fianna Fáil wzięła sobie monopol na bycie „partią republikańską” do tego stopnia, że w oficjalnym logo partii nadal figuruje „The Republican Party”. Sinn Féin jednak mówi: „Przepraszamy, ale to my mamy ludzi, którzy naprawdę oddawali życie i krew za republikę. Wy jesteście tylko reformatorami systemu”. Wejście w koalicję oznaczałoby, że Fianna Fáil musiałaby przyznać, że ktoś inny bardziej zasługuje na to miano, a tego nie przełkną.

2. Rodzinny rozwód bez prawa do widzeń

Fianna Fáil i Sinn Féin to w istocie rozdzielone gałęzie jednej rodziny. Kiedy de Valera zakładał Fianna Fáil, był przecież liderem Sinn Féin. To rozłam sprawił, że powstały dwie partie – starsze dziecko, które uciekło z domu (Fianna Fáil), i to, które zostało z rodzicami i wciąż wierzyło, że można rzucać kamieniami w okna okupanta (Sinn Féin). Koalicja oznaczałaby rodzinne pojednanie, a tego żadne z dzieci nie chce, bo musiałoby się przyznać, że w gruncie rzeczy są z jednego drzewa genealogicznego.

3. Walczą o tych samych wyborców

Obie partie uderzają w tę samą strunę: wrażliwość ludową, sceptycyzm wobec elit i poczucie, że Irlandia zawsze jest „poszkodowana przez wielkich tego świata”. To elektorat, który pamięta jeszcze, że Irlandia była krajem emigrantów, biedy i małych gospodarstw rolnych. Jeśli Fianna Fáil i Sinn Féin staną razem, kto zdobędzie monopol na głosy „prawdziwych Irlandczyków”? Każda z tych partii wie, że druga połknie ją przy pierwszej okazji.

Ironia dziejów

Cała ta sytuacja jest jednak podszyta ironią. Bo oto Fianna Fáil, partia założona przez ludzi gotowych brodzić we krwi, byle obalić Traktat, dziś przedstawia się jako strażnik konstytucji i stabilności państwa. A Sinn Féin, która jeszcze do niedawna była politycznym skrzydłem IRA, weszła do mainstreamu i zaczyna mówić językiem odpowiedzialności, rozwoju i reform. Rola się odwróciła. Fianna Fáil stała się establishmentem, a Sinn Féin udaje, że jest rewolucją z ludzką twarzą.

I właśnie dlatego nie mogą iść razem, bo jeśli usiądą przy jednym stole, cała Irlandia przypomni sobie, że przecież są rodziną. A w irlandzkiej polityce nie ma nic bardziej śmiertelnie groźnego niż przyznanie się do wspólnego DNA.

Hipokryzja, czyli sól polityki

Dzisiejsi liderzy Fianna Fáil, jak Micheál Martin czy jego młodsi koledzy, lubią podkreślać, że są „partią odpowiedzialnego rządzenia”, a jednak na każdym kroku uciekają od historii. Wolą cytować de Valerę w wersji pocztówkowej – męża stanu, który tworzył Konstytucję, przemawiał do narodu, zakładał instytucje. Ale już nie tego, który w 1921 roku mógł mówić o brodzeniu we krwi. Sinn Féin z kolei bez skrupułów przypomina o ofierze i przemocy, bo to ich polityczny kapitał.

I tak obie partie żyją w dziwnej symbiozie – jedna milczy, druga przypomina, a żadna nie chce otworzyć puszki Pandory.

Dlaczego tej koalicji nigdy nie będzie?

Bo to nie jest spór o program, podatki czy mieszkania. To jest spór o duszę Republiki. O to, kto ma prawo nazywać się jej spadkobiercą i dlatego Fianna Fáil oraz Sinn Féin są na siebie skazane jak rozwiedzeni małżonkowie, którzy spotykają się na rodzinnych uroczystościach, patrzą sobie w oczy i udają, że nigdy nic ich nie łączyło. A wszyscy wkoło wiedzą, że to bzdura. Koalicja Fianna Fáil z Sinn Féin byłaby też jak wspólne zdjęcie rozwiedzionych rodziców na komunii dziecka. Można je zrobić, można się uśmiechnąć, ale ludzie mają świadomość, że następnego dnia każdy wróci do swojego domu i dalej będzie mówił o tamtym drugim najgorsze rzeczy.

I może właśnie w tym tkwi największa stabilność Irlandii – w jej politycznej hipokryzji, bo gdyby Fianna Fáil i Sinn Féin naprawdę się dogadały, Irlandia musiałaby na nowo zdefiniować swoją historię. A tego nikt, absolutnie nikt, nie chce ryzykować.

*

Po co napisałem ten felieton? Żeby człowiek z zewnątrz przypomniał rdzennym mieszkańcom Szmaragdowej Wyspy, że spory o polityczny rodowód ugrupowań, a także twierdzenia, iż niektórych partii nie można dopuścić do władzy, nie mają prawdziwych podstaw, o ile zna się historię swojego kraju.

Bogdan Feręc

Fot. CC Unknown Irish Press Photographer

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
Reklama
Reklama
Reklama
Exit mobile version