Irlandia ma dziś w sobie coś z kotła starej wiedźmy: bulgocze, syczy i dymi, a jednak wszyscy udają, że to tylko gorąca herbata. Siedzę więc w tej swojej małej, deszczowej rzeczywistości i słucham, jak Irlandczycy klną z pasją, której niejeden bard mógłby im pozazdrościć. Tyle że te ich teraźniejsze pieśni to raczej uliczny rap niż celtyckie ballady.
Wpadam do kawiarni, a raczej – zostaję porwany z ulicy jak w średniowiecznym nalocie. Przy stole moi znajomi Irlandczycy rozgrzani jak piec kaflowy w starej chacie. Zanim zdążyłem zamówić kawę, już padło pytanie: „Co Polacy sądzą o tym całym syfie”?
Nie musiałem i właściwie nie chciałem silić się na metafory. Mówię, że wcale nie jest w naszych opiniach lepiej, że Polonia jest zła, jak nigdy przez ostatnie lata, i również wcześniej nie chciała zwiewać z tego kraju szybciej niż mewy, kiedy złapią w dziób frytkę z trzymanej w ręku turysty torebki. Dodaję, że jedni już wyjechali, drudzy się zastanawiają, a trzeci… powoli, ale skutecznie pakują walizki. Są też ci, dopowiadam, którzy nie myślą o wyjeździe, starają się znaleźć w tym wszystkim jakieś pozytywy albo nie mają gdzie wrócić, więc wyspa stała się dla nich takim trochę więzieniem.
A potem wchodzi właściciel i ten dopiero odpala fajerwerki. Przez pół godziny słyszę więcej słów na „f” niż w całej filmografii Tarantino. Człowiek wylewa z siebie żal na wszystko: na biznes, na podatki, na miasto, które stało się zakorkowanym piekłem. Mówi też po głębszym oddechu, że zżerają go podatki, że klientów z każdym miesiącem w Galway mniej i zmienia się „folklor ulicy”. Ma też w oczach ten rodzaj zmęczenia, którego nie leczy ani Guinness, ani śmiech, ani nawet Święty Patryk.
W końcu pytam, jak to stary tradycjonalista – obecnie nazywany dowolną onucą, czy im jeszcze zależy na utrzymaniu porządku w domu i w sumie, dlaczego na to pozwalają? Przecież to wasza wyspa, wasze ulice, wasze nieprzespane noce.
Rozmowa nagle cichnie, powietrze robi się ciężkie, jakby ktoś wyłączył tlen, a oni, teatralnym szeptem – takim, który zawsze poprzedza wielkie zwroty akcji – mówią: „You won’t have to wait long for that, Bogdan”.
I to zdanie od kilkudziesięciu godzin chodzi za mną jak duch po ruinach zamku, bo Irlandczycy to nie jest naród, co kolejny raz zauważyłem, który poddaje się łatwo. Są jak stare dęby – potrafią trzeszczeć, potrafią się giąć, ale mają w sobie tę upartą, atawistyczną wolę trwania. Jeśli mówią, że coś się szykuje, to odnoszę raczej wrażenie, że nie chodzi o piknik na klifach.
Czy to preludium do większego ruchu? Tego cichego, społecznego „dosyć”, które zawsze przychodzi nie w krzyku, tylko w decyzji, by stanąć w końcu prosto?
Wygląda na to, że tak. Irlandczycy mają totalnie dosyć bycia gośćmi we własnym domu. Dosyć płacenia po dwa tysiące za dom mniejszy niż sumienie skorumpowanego polityka. Dosyć czekania miesiącami na lekarza, którego i tak nie zobaczą.
A gdy patrzę, jak pytają mnie o Polskę i Węgry – o pracę, o życie, o ceny – to widzę jedno: ta wyspa zaczyna tracić swój czar. Ci ludzie chcą tu żyć, a nie tylko przetrwać. Chcą wrócić do normalności jak do zapachu starego chleba wyciągniętego z pieca.
Wulkan niezadowolenia mruczy, kawiarnie też i coś mi mówi, że to nie jest ostatni szept, który usłyszę przed burzą.
Tak prywatnie dodam, że to ostatnie, nieplanowane spotkanie w kawiarni, przywiodło mi na myśl konspiracyjne czasy, kiedy tworzono plany, jak obalić w Polsce komunistów. Wtedy nie brałem w tym udziału, ale teraz… Cóż, stałem się chyba elementem reakcyjnym, bo przecież nie pierwszy raz słucham ich złorzeczenia, a i z większością słów krytyki się zgadzam.
Bogdan Feręc
Photo by Jason Dent on Unsplash


