Albo wszystkim, albo nikomu – tak mawiała moja babcia, dzieląc między wnuki ostatnie pierogi z kapustą. I coś w tym jest, bo w ostatnich dniach rząd znów wyskoczył jak diabeł z pudełka, rozdając z państwowej skarbonki dodatkowe pieniądze tym, którym los akurat nie sprzyja, ale niech sprzyja, broń Boże, nie jestem potworem. Tylko że, między nami mówiąc, niespecjalnie mnie to bawi, bo ja też nie żyję w luksusach, a moje życie to raczej Irish Stew niż Filet Mignon.
Jak jest w Irlandii, każdy widzi, więc jest drogo, a nawet jest tak drogo, że zanim wydam pięćdziesiąt euro, to najpierw robię rekonesans, konsultacje społeczne, a potem otwieram kalkulator, żeby sprawdzić, czy po tej operacji nadal będę miał na chleb tostowy. A tu nagle, choć robi to corocznie, rząd rozdaje Christmas Bonus… i jakoś tak się składa, że ja na tej liście nie figuruję. Zaczynam podejrzewać, że w ministerstwie mają jakiś ranking: od najbardziej cierpiących do „no ten to może jeszcze pociągnie”.
Nie mam pretensji do tych, którzy te pieniądze dostają. Serio. Niech im się wiedzie, niech im wystarczy na świątecznego indyka, karpia, albo choćby na olbrzymią paczkę pierniczków. Tylko zasady są jakieś takie… jakby je ktoś pisał po trzecim Guinnessie. Ja i do mnie podobni też nie leżymy na złotych poduszkach, nie zjeżdżamy z Garretstown na sankach z platyny i nie kupujemy prezentów na Black Friday, tylko na „Whatever is cheapest on Friday”.
Więc apeluję: niech rząd pomyśli o tych, którzy pracują, płacą podatki i wciąż muszą oglądać każdy rachunek pod światło, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie ma tam jakiejś ukrytej opłaty za oddychanie. Przyznajcie nam Christmas Bonus równy tygodniowej pensji. Jednej. Tylko tyle. Obiecuję, że nie wydam na głupoty. No, może trochę.
I gdyby jakimś cudem tak się stało, już widzę to oczyma wyobraźni: przed świętami „ding” i wpływa na konto np. osiem stówek. Ja, niczym władca własnego budżetu, rozrzutnie wydaję je na te wszystkie rzeczy, które zawsze odkładałem na „kiedyś”. Ktoś powie: „facet, wymagaj mniej, 800 euro to prawie majątek”! Ale skoro je mam, to czemu niby nie mogę chcieć jeszcze trochę więcej, żeby było sprawiedliwie? Płacę podatki. Wstaję rano do roboty szybciej niż słońce latem. Płacę za usługi, płacę za mieszkanie, płacę nawet za rzeczy, które jeszcze nie istnieją, ale jak rząd mi mówi o „sprawiedliwości społecznej”, to jakoś tak słyszę to… dziwnie selektywnie.
Nie zazdroszczę tym, którzy mają więcej. Niech mają. Tylko niech rząd nie udaje, że sprawiedliwość to gra, w której piłka zatrzymuje się zawsze w tej samej grupie.
Możemy też zrobić inaczej, taniej dla rządu i zachłannego budżetu, bo gdyby tak zrobić krok w stronę prawdziwej równości dla beneficjentów Social Welfare i ludu pracującego miast i wsi… Jeden tydzień w roku, w którym podatnik nie płaci absolutnie żadnego podatku od swojej pensji. Tak, dobrze czytasz: zero. Z-e-r-o. Święto Narodowe imienia „Pełnej Ulgi Podatkowej”. I nikt by od tego nie umarł, a morale podatników poszłoby w górę jak ceny mieszkań w Dublinie ostatniego miesiąca.
Brzmi sprawiedliwie? W mojej ocenie bardziej niż cała ta świąteczna loteria bonusów. W końcu Boże Narodzenie to czas cudów. Może nie w tym, ale przyszłym roku cud dotrze także na konto zwykłego pracującego człowieka. A jak nie… to przynajmniej mam felieton, żeby sobie ulżyć. 😉
Bogdan Feręc


