Site icon "Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Reklama
Reklama

Dywersja na miarę Unii Europejskiej, czyli jak „dobrowolnie” poddajemy się zmianie wartości

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Przyjmijmy na chwilę tezę, że istnieje metoda zdobywania państw bez wystrzału, acz powolna, metodyczna i uśmiechnięta. Nawrócony funkcjonariusz sowieckich służb bezpieczeństwa opisał ją jako „przewrót ideologiczny”, więc długotrwałe niszczenie systemu wartości kraju-celu poprzez legalne, jawne działania dziennikarzy, studentów, artystów, organizacji pozarządowych. To nie jest wojsko w czapkach i emblematami, to wojsko w garniturach, grantach oraz z broszurami w ręku. Kto powie „nie”, jak mówi Bezmienow, nie zostanie zmuszony siłą, zostanie uciszony przez zmianę kontekstu, czyli zwyczaj stanie się kontrowersją, bo ich oczywistość ma być wyborem.

Jeśli dziś spojrzymy na Unię Europejską z tej perspektywy, nie musimy ulegać konspiracyjnym mrzonkom, żeby zauważyć procesy, które świadomie lub nie przypominają pewien schemat: eksport wartości, naciski instytucjonalne, granty na „zmianę”, normy, które mają wszystko ujednolicić. To nie jest „komuna” w pigułce ani jedna wielka spiskowa centrala, bo to raczej zestaw mechanizmów politycznych i kulturowych, które w żywiołowym, pogodnym tonie przemawiają: „To jest lepsze, to jest nowoczesne, to jest europejskie” i, co ważne, robią to legalnie, w świetle kamer i na stronach internetowych instytucji.

Zacznijmy od tego, czym jest dywersja ideologiczna w opinii Bezmienowa, którą nazywa etapami, a na te składa się demoralizacja, dezorientacja, destabilizacja i ostatecznie przejęcie. Wymaga czasu (15–20 lat, czyli jednego pokolenia), legalnych kanałów przenikania idei i, co akurat jest kluczowe, gotowości „odbiorcy” do przyjęcia narracji. W tym tkwi siła, ponieważ te działania nie łamią prawa, a wpisują się w reguły pluralistycznego, demokratycznego porządku i wykorzystują mechanizmy, które same demokratyczne systemy wdrożyły, by chronić wolność słowa, różnorodność i prawa jednostki.

Unia Europejska jako projekt prawno-polityczny o silnej legitymizacji normatywnej ma narzędzia, których nie mieli klasyczni dywersanci i chodzi w tej chwili o prawodawstwo, dostęp do funduszy, mechanizmy warunkowości, międzynarodowe standardy, wymiany studenckie i programy kulturalne. Te instrumenty wystarczą, by, zamiast robić „z naszą kulturą porządek” przy użyciu czołgów, robić to przez dotacje na warsztaty, programy edukacyjne i regulacje, które zmieniają bodźce rynkowe i instytucjonalne.

Nie trzeba zaraz szukać złowrogiej intencji, gdyż często chodzi o przekonanie, że „modernizacja”, „ochrona praw”, „równość” są wartościami, które same w sobie nie są złe. Problem pojawia się, gdy zestaw narzędzi służy do likwidowania, a nie poszerzania przestrzeni społecznej, w której istnieją odrębne tradycje, normy i sposoby organizacji życia zbiorowego. Gdy zamiast dialogu wkracza presja – przyjmijcie normę, bo inaczej nie dostaniecie funduszy; zmieńcie prawo, bo inaczej zostaniecie oskarżeni o łamanie wartości europejskich; włączcie program szkolny, bo trzeba kształcić młodzież w jednym kluczu.

Najprościej można powiedzieć, że dywersja w wersji „europejskiej” to łagodny, instytucjonalny paternalizm, czyli wieloetapowe ograniczanie wolności człowieka, co z kolei prowadzi nas do sytuacji przyjęcia założenia, że istnieje jedna – uniwersalna i uniwersalnie słuszna lista wartości, którą należy promować, a kto się jej sprzeciwia, jest „wsteczny”, „nacjonalistyczny” albo „zagrażający”. Pojawia się efekt automatycznego wykluczania: nie zgadzasz się z naszą definicją równości? Jesteś przeciwko prawom człowieka. Masz inną wizję rodziny? Jesteś homofobem. Chcesz bronić religii jako centrum życia społecznego? Jesteś fanatykiem. To oczywiście uproszczenia retoryczne, ale jednocześnie instrumenty oddziaływania na poszczególne jednostki.

Dlaczego to działa? Bo demokracja ma słabość: pluralizm jest trudny, wymaga pracy, kompromisu, cierpliwości i zaangażowania. Zamiast tego można stosować regułę pojedynczych kroków i wprowadzić nową definicję prawa przez dyrektywę; potem warunkować fundusze; potem przez programy edukacyjne wychować nowe kadry urzędnicze i aktywistów, by następnie przekształcić dyskurs publiczny i po latach zmiana stanie się „normalnością”.

Czy to zbrodnia? Nie. Czy jest moralnie wątpliwe? Często tak, jeśli przebiega bez otwartego dialogu, z lekceważeniem różnic i z instrumentalnym traktowaniem państw członkowskich jako pól do testów polityk. Kiedy narzuca się programy bez lokalnego konsensusu, gdy kryteria „bycia nowoczesnym” są z góry ustalone przez instytucje, które posiadają dostęp do pieniędzy i praw, a lokalne społeczności zostają zepchnięte do roli „beneficjentów” zamiast partnerów, tam rodzi się pycha władzy, co teraz obserwujemy w całej Unii Europejskiej.

Spójrzmy na przykłady i nie po to, by punktować każdy akt, lecz by zobaczyć mechanizm i np. regulacje, które przekształcają zasady finansowania kultury; programy edukacyjne, które wymagają przyjęcia określonych standardów; warunkowość funduszy strukturalnych wobec spełnienia „kryteriów praworządności”; rozmaite akceleratory NGO, które kreują lokalne elity myślowe. Każde z tych działań z osobna jest logiczne i defensywne, bo broni praw, minimalizuje ryzyko łamania standardów. W sumie jednak tworzą efekt systemowej presji na ujednolicenie, czyli mamy być jak serek dla dzieci – homogenizowani.

I tu dochodzimy do sedna: skuteczna obrona przed „dywersją ideologiczną” nie polega na izolacji od Europy, co byłoby absurdalne i samobójcze gospodarczo, ale na kondycji wewnętrznej: na odwadze do prowadzenia publicznej debaty, na sile instytucji obywatelskich, na edukacji, która nie tyle reprodukuje gotowe katalogi postaw, ile uczy krytycznego myślenia. Bezmienow słusznie mówił, że dywersja potrzebuje odpowiedzi, a nie biernej akceptacji, nie prywatnego szemrania, ale aktywnego, świadomego oporu: dyskusji, odparcia argumentami, formułowania własnej wizji nowoczesności.

W praktyce oznacza to kilka prostych kroków, które brzmią trywialnie, ale są rzadko realizowane: po pierwsze jasny dialog publiczny na poziomie lokalnym i państwowym o tym, jakie wartości pragniemy kultywować; po drugie wzmacnianie edukacji obywatelskiej, która nie boi się trudnych pytań, a po trzecie budowania kultury organizacyjnej w instytucjach, gdzie decyzje są transparentne i podlegają debacie, natomiast po czwarte potrzebne jest aktywne uczestnictwo w projektach europejskich, ale nie jako bierni beneficjenci, lecz jako partnerzy negocjujący warunki.

Ironia polega na tym, że Unia, jeśli działa z przeświadczeniem o moralnej wyższości swoich postulatów, sama stwarza warunki dywersji, bo im bardziej naciska, tym silniejszy wywołuje odruch obronny i większą podatność na narracje suwerennościowe, które mówią: „oni chcą nam coś narzucić, to nie nasze”. Zamiast tego Unia Europejska mogłaby używać swojego soft power tak, by nie tłoczyć, lecz przekonywać; nie warunkować, lecz współtworzyć. W praktyce jednak polityka bywa mieszanką dobrych intencji i administracyjnej bezwzględności, czyli mieszanką idealizmu i biurokracji, która łatwo przekracza granicę między promocją wartości a ich eksportem metodą „małych kroków”.

Na koniec najważniejsze, bo jeśli ktoś chce uznać diagnozę „dywersji ideologicznej prowadzoną przez Unię” za cenę za postęp, niech tak będzie, ale wówczas trzeba uczciwie przyznać, że to postęp jednokierunkowy. Jeśli zaś chcemy pluralizmu, to pluralizm wymaga dwóch rzeczy, czyli prawa do różnicy i mechanizmów, które tę różnicę chronią przed wypłukaniem przez zewnętrzne narracyjne dotacje.

Każdy kraj, każda kultura ma prawo do swojego modelu modernizacji. Kto tego prawa nie uszanuje, kto będzie stosował dyrektywy zamiast dialogu, ryzykuje nie tylko opór, lecz finalne zubożenie tego europejskiego projektu i sprowadzenia go do postaci technokracji, która zwarła szeregi wartości i zamiast je pielęgnować – zniszczyła. Pamiętajmy też, że dywersja ideologiczna nie musi przychodzić od zewnątrz. Może też być produktem nadgorliwości „dobra”, które zapomina, że wartości żyją w ludziach, a nie w rozporządzeniach. Jeśli Unia Europejska rzeczywiście chce być architektem nowoczesności, powinna wiedzieć, że najlepsze rewolucje wartości to te, które wykuwane są lokalnie i są akceptowane świadomie, a nie podane na tacce z unijnym logo.

Bogdan Feręc

Photo by Olivier Piquer on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
Reklama
Reklama
Reklama
Exit mobile version