Site icon "Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Reklama
Reklama

Czy naprawdę brakuje lekarzy? Na granicy mitu i rzeczywistości

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

W europejskiej debacie o ochronie zdrowia króluje jedno krótkie zdanie, czyli brakuje lekarzy. Pada tak często, że wrosło w krajobraz jak listopadowa mgła. Każdy to powtarza, nikt nie sprawdza, a narracja o dramatycznym deficycie medyków stała się wygodnym wytłumaczeniem wszystkich słabości systemu, od kolejek, po frustrację pacjentów i przemęczenie personelu. Tylko że gdy zestawimy tę tezę z praktyką, rysa na tym obrazie staje się zaskakująco wyraźna.

Wystarczy porównać dwa równoległe światy, więc publiczny i prywatny. W państwowych ośrodkach zdrowia do specjalisty czeka się tygodniami lub miesiącami. Tymczasem w prywatnej przychodni ten sam lekarz potrafi przyjąć pacjenta za góra dwa dni, a najczęściej nawet tego samego popołudnia. To nie jest inny człowiek, inna szkoła medyczna ani inny kraj. To dokładnie ten sam specjalista, w tej samej dziedzinie, często pracujący w obu sektorach równolegle.

Dlaczego więc w jednym miejscu lekarza brakuje, a w drugim pojawia się na skinienie palca? Odpowiedź jest bardziej systemowa niż personalna. W prywatnej praktyce przepływ pracy działa jak dobrze zestrojony mechanizm – pacjent przychodzi, lekarz bada, odbywa się leczenie i koniec. W publicznym systemie ten sam specjalista tonie w rozbudowanej dokumentacji, raportach, wymogach administracyjnych i wieloetapowych procedurach, które nie mają nic wspólnego z leczeniem. Czas lekarza zużywany jest na wszystko, tylko nie na pacjenta.

Pieniądze pojawiają się tu także jako kluczowy, ale nie jedyny element układanki. Z jednej strony finansowanie publicznej ochrony zdrowia od lat pozostaje na poziomie, który uniemożliwia strategiczne inwestycje, co jest faktem. Z drugiej, wcale nie brakuje w systemie osób zarabiających kolosalne kwoty. Wąska grupa specjalistów wypracowała na tyle silną pozycję, że jest jak skała, często mając w rękach kilkanaście dyżurów miesięcznie i kontrakty liczone w dziesiątkach tysięcy euro. Problemem nie jest więc to, że system nie płaci. Problemem jest to, że płaci chaotycznie, niesprawiedliwie i bez powiązania wynagrodzenia z efektami pracy lekarzy i pielęgniarek.

Gdyby uporządkować organizację pracy, zoptymalizować grafiki, wprowadzić cyfryzację na pełną skalę, a do tego zastosować część mechanizmów rodem z medycyny prywatnej, mogłoby się okazać, że lekarzy wcale nie jest za mało. Może być ich wręcz tyle, ile potrzeba, tylko nie pracują tam, gdzie system najbardziej ich potrzebuje. Paradoks polega na tym, że w wielu publicznych placówkach zdrowia realnym problemem jest nierównomierne obłożenie i brak koordynacji, a nie absolutny deficyt kadr.

Owszem, są dziedziny, które ewidentnie wymagają wzmocnienia, w tym psychiatria dziecięca, geriatria, anestezjologia, pielęgniarstwo i dział medycyny rodzinnej, ale nawet tu można stworzyć mechanizmy rotacji i odciążenia, które pozwolą przesuwać personel zgodnie z realnymi potrzebami. Tak robią nowocześniejsze systemy zdrowotne, więc wykorzystują elastyczność, zamiast dokładać kolejne warstwy chaosu.

Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jedno. Prywatne szpitale i kliniki nie narzekają na brak personelu nie dlatego, że oferują lepszą misję czy wznioślejsze cele. One po prostu wiedzą, co robią, a to oznacza, że nie przeciążają lekarzy zadaniami, których nie powinien wykonywać, a pielęgniarki nie zmieniają w urzędnika do wypełniania papierów. Ich czas jest więc najcenniejszym zasobem i nie mogą pozwolić sobie na marnowanie go w proceduralnej próżni.

W efekcie powstaje interesujący obraz, swego rodzaju dwa światy, te same kompetencje, te same ręce do pracy, ale zupełnie inna efektywność. Publiczna opieka zdrowotna funkcjonuje jak stary komputer i niby ma dobre podzespoły, ale działa powoli, bo zasypano go nieaktualnymi danymi, nieużywanymi programami, zbędnymi plikami i milionem komunikatów systemowych. Prywatna to całkiem inna liga, i jest jak sprzęt po formacie, czyli nic nie blokuje procesora.

Dlatego pytanie o braki kadrowe jest źle postawione, bo istotniejsze jest o to, czy potrafimy sensownie gospodarować potencjałem, który już mamy. Zanim zaczniemy produkować więcej lekarzy i pielęgniarek, powinniśmy sprawdzić, gdzie ginie czas tych obecnych. Wprowadzenie elementów porządku znanych z sektora prywatnego mogłoby zadziałać jak porządne wietrzenie zatłoczonego pokoju, a wtedy nagle robi się przestrzeń i łatwiej będzie oddychać. A gdyby tak odsunąć na bok wieloletnie przyzwyczajenia, być może wyszłoby nawet na jaw, że w niektórych miejscach zatrudnienie jest nie tyle zbyt niskie, co po prostu źle rozłożone.

Stawiam więc tezę, że brakuje nam nie tyle rąk, ile sensownego planu i odwagi, by zastosować rozwiązania, które już działają tam, gdzie kolejki kończą się szybciej, niż zdąży się zaparzyć herbata. W systemie publicznym nie trzeba rewolucji, wystarczy porządek, a ten, jak wiemy, nigdy nie robi się sam.

Bogdan Feręc

Photo by Usman Yousaf on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
Reklama
Reklama
Reklama
Exit mobile version