Site icon "Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Reklama
Reklama

Buty – „miękkie jak kaczuszka”

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Ludzie wiedzą. Ci, którzy śledzą mój prywatny profil, wiedzą, że mam pewnego rodzaju „fetysz”. Obuwniczy. Co jakiś czas wstawiam zdjęcia kolejnych modeli, szydząc z siebie, że butów mam więcej niż niejeden damski salon obuwniczy, a już na pewno więcej niż niejedna kobieta. I to wcale nie jest jakaś metafora, to czysta statystyka, za którą stoi żądza posiadania butów…

Zamiłowanie do butów mam w DNA i nieważne, czy to sneakersy, czy inne „penisówki” – ważne, żeby były. Mam różne rodzaje, wzory i kolory, ale co ciekawe, nie zawsze muszą być markowe. Bo po co przepłacać za logo, skoro i tak wszystko robione jest w tej samej fabryce w Azji, tylko nakleja się inne logo. Ten aspekt obuwia jest mi znany, ale moje decyzje zakupowe i tak determinują dwie cechy: wygoda i nieprzemakalność.

Zimowe muszą charakteryzować się dodatkowo komfortem termicznym, bo jako człowiek mieszkający w Irlandii, odmawiam poddawania się wilgotnej zimie. Po roku od zakupu ostatnich – właśnie zimowych butów – postanowiłem, że pora na nowe, również zimowe chodaki. I wyszło jak zwykle.

Przecież nie można kupić jednej pary, jak normalny człowiek! To byłoby pójście na łatwiznę, a ja nie lubię prostej drogi. Tegoroczne zimowe obuwie miało być masywne, choć sam nie wiem dlaczego. Ot, fanaberia, kaprys, który musiałem zrealizować. Przeglądałem strony sklepów internetowych, zarówno tych małych, jak i molochów, ale jak już coś wpadło mi w oko, to nawet na zdjęciach widać było, że z jakością jest trochę na bakier. Wtedy powiedziałem sobie: koniec z tym! Idę na zakupy do uznanych internetowych sprzedawców. Poszedłem, ale i tu miałem problem. Zwyczajne niedoróbki widoczne były nawet na zdjęciach.

W akcie desperacji udałem się do prawdziwych sklepów w Galway, takimi z ludźmi i obsługą, ale nie po to, żeby biegać po całym mieście, bo przecież jestem człowiekiem leniwym, a i najmłodszy nie jestem. Wejście do kilku tych przybytków było już dla mnie wyzwaniem, ale wszedłem, rozejrzałem się i zdruzgotany propozycją wychodziłem. Wybór, jak to w Irlandii bywa, był ograniczony, a ja powoli zacząłem porzucać myśl o butach. Oczywiście, mógłbym kupić jakieś Dry Martensy albo Timberlandy, ale to nie to. Tu liczą się niuanse, szczegóły, które mi odpowiadają.

Wówczas, na jednej ze stron z bogatą ofertą wyrobów przemysłowych, mignęły mi „obuwy”, które już miały umknąć mojej uwadze. Szybko skrolowałem myszką, ale one do mnie wołały! Wróciłem, spojrzałem, wszedłem i coś we mnie drgnęło. Coś, co powiedziało, że to prawie ideał!

Żeby jednak pogłębić swoją wiedzę o asortymencie, kazałem się przenieść na stronę oferenta, a tam… Obuwniczy Eden, czyli ogród pełen „butowej” rozpusty! Właściwie długo się nie zastanawiałem, choć miałem problem z wyborem koloru. A skoro ów się pojawił, poszedłem inną drogą: zamówiłem dwie pary w dwóch kolorach.

Coś mnie jednak tknęło, żeby sprawdzić, cóż to za producent tak mnie uszczęśliwił. Wtedy ze zdumieniem stwierdziłem, że nasz ci on! Z siedzibą w Galway! Co więcej, cena była przystępna, a to oznaczało, że nie płaciłem za wydrukowaną nazwę firmy, choć buty, prawdopodobnie jak inne, powstały w pakistańskiej wiosce.

Kolejny jednak raz potwierdziłem moją teorię: jak się dobrze poszuka, to irlandzkie, tutejsze firmy, choć niewiele, oferują całkiem przyzwoite towary. W tym przypadku – buty!

Jako się rzekło, jestem człowiekiem do cna leniwym, wiec obie pary zamówiłem z wykorzystaniem tego wymysłu szatana, czyli internetu. Dotarły, a i test wygody wypadł doskonale. Są, jak mówiła niegdysiejsza reklama – „miękkie jak kaczuszka”.

Bogdan Feręc

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
Reklama
Reklama
Reklama
Exit mobile version