Site icon "Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Reklama
Reklama

Biała flaga Europy czy bunt przeciw inwazji? Gdy cierpliwość kontynentu się kończy

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Mamy już dosyć. Niektórzy powiedzą: nie wszyscy. Racja, nie wszyscy, bo wciąż znajdzie się spora grupa Europejczyków, która z wyuczoną miną cierpiętnika będzie powtarzać, że „przecież oni uciekają przed wojną, głodem, prześladowaniami”. I to niezależnie od tego, że połowa z tych uciekających nie ma przy sobie nawet paszportu, za to ma doskonałe smartfony, nowiutkie adidasy i najświeższą wiedzę o tym, w jakim kraju UE socjal jest najwyższy i gdzie najłatwiej o bezkarność. Ale to nieważne. Ważne, żeby dobrze wyglądało w telewizji i podczas kolejnej konferencji w Brukseli o „otwartości, tolerancji i europejskich wartościach”.

Problem w tym, że coraz więcej Europejczyków nie chce już słuchać tych zaklęć. Te słowa stały się martwe, zużyte, nieautentyczne. Europa jest dziś miejscem, w którym realna brutalność świata rozsadza sterylną bańkę politycznych deklaracji. Codzienność – zwłaszcza mieszkańców dzielnic, w których rozlokowano tzw. ośrodki dla migrantów – to codzienność strachu, zamkniętych na cztery spusty drzwi, zakazu wychodzenia po zmroku i rosnących wydatków na policję oraz służby socjalne.

To widać w statystykach. W 2023 r. do Unii Europejskiej próbowało dostać się ponad milion migrantów. To oficjalne dane Frontexu. Nieoficjalnie mówi się o znacznie większej liczbie, bo przecież część przedostaje się nielegalnie bez rejestracji. W samej tylko Hiszpanii w ubiegłym roku liczba migrantów przypływających łodziami z Afryki wzrosła o 82% w porównaniu z rokiem wcześniejszym. Na włoskiej Lampedusie rekordy bite były co kilka tygodni. Namioty, kontenery, pola pełne śmieci i ludzi – obrazki z włoskich wybrzeży przypominały sceny rodem z filmów o upadku cywilizacji.

Politycy jednak nadal nic nie rozumieją lub udają, że nie rozumieją. Ursula von der Leyen powtarzała jeszcze w czerwcu, że „Europa potrzebuje migrantów, bo społeczeństwo się starzeje”. Emmanuel Macron grozi Francuzom, że „żadnej tolerancji dla ksenofobii”, chociaż to nie ksenofobia, a zwykły lęk i poczucie zagrożenia powodują, że mieszkańcy Marsylii, Lyonu czy Paryża wychodzą na ulice. Nawet Olaf Scholz, który chwilowo przycichł po tym, jak w Niemczech wykryto kolejne grupy migrantów powiązanych z gangami narkotykowymi i islamskimi radykałami, nadal w gruncie rzeczy powtarza to samo: trzeba przyjmować.

Tymczasem Europa wrze. W Polsce w ostatnich miesiącach odbyły się liczne marsze i protesty – zapowiadane są kolejne, a miały formy od manifestacji przeciwko przymusowej relokacji migrantów, po lokalne pikiety w miasteczkach i wsiach, gdzie mieszkańcy dowiedzieli się nagle, że w opuszczonym hotelu lub ośrodku wypoczynkowym władze planują ulokować kilkudziesięciu do kilkuset młodych mężczyzn z Afryki Północnej. Bez pytania ludzi o zgodę, bez konsultacji społecznych, bez analizy wpływu na lokalne bezpieczeństwo i infrastrukturę.

Następnie Polska zaczęła wpuszczać nielegalnych migrantów z Niemiec, co spotkało się z ostrą reakcją społeczeństwa i wystawieniem wart społecznych, by zahamować ten polsko-niemieckich rządów proceder.

W Irlandii protesty nie ustają od miesięcy. Praktycznie w każdym tygodniu odbywają się pikiety pod hotelami i ośrodkami, w których ulokowano migrantów. Nie, nie uchodźców wojennych z Ukrainy, bo o tych Irlandczycy przestali już nawet mówić – teraz mowa o konwojach autobusowych, które rozwożą po kraju młodych mężczyzn z Nigerii, Algierii, Somalii, Gwinei czy Senegalu. Organizacje rządowe i pozarządowe każą lokalnym społecznościom ich przyjmować w imię „praw człowieka”, ale nikt nie pyta, gdzie podziali się Irlandczycy mieszkający od miesięcy w samochodach, bo w kraju pękniętym kryzysem mieszkaniowym nie ma dla nich miejsc w tych samych hotelach i schroniskach, które rząd opłaca w ramach kontraktów dla firm przyjmujących migrantów.

We Włoszech mieszkańcy Sycylii i Lampedusy organizują blokady dróg i manifestacje pod budynkami administracji, krzycząc, że zostali zostawieni sami sobie. Burmistrz Lampedusy jeszcze w kwietniu mówił w wywiadzie: „Nie mamy infrastruktury, nie mamy personelu medycznego, nie mamy gdzie spać. Prosimy o pomoc, bo nie damy rady”. Ale pomoc z Rzymu sprowadza się do kolejnych deklaracji solidarności europejskiej i łagodzenia nastrojów medialnych. Nie do realnych działań.

I tak wygląda dziś Unia Europejska – politycy głoszą pochwały otwartości, a społeczeństwa wychodzą na ulice. Bo nikt już nie chce kupować tej bajki. Bo każdy widzi, jak wyglądają przedmieścia Paryża, Marsylii, Brukseli czy Sztokholmu, gdzie powstają strefy no-go, w których nawet policja porusza się w konwojach, a straż pożarna czeka na obstawę policyjną, zanim wjedzie ugasić pożar śmietników podpalonych w ramach codziennych zamieszek migranckiej młodzieży.

Ile jeszcze mamy znosić? Ile gwałtów, ilu napadów, ilu zabójstw, ilu handlarzy narkotyków w tych grupach musi się pojawić, by politycy przyznali, że plan się nie powiódł? Czy wystarczy kolejny zamach terrorystyczny, kolejny fragment europejskiego miasta zamieniony w strefę wojny, kolejne miliony euro na specjalne programy integracyjne, które i tak kończą się fiaskiem?

Niektóre państwa zaczynają mówić głośniej. Węgry i Czechy wciąż odmawiają relokacji migrantów. Słowacja coraz bardziej dystansuje się od unijnej polityki otwartych granic. We Włoszech Giorgia Meloni zaczęła kadencję od ostrych słów i obietnic, ale Unia Europejska szybko przypomniała jej, gdzie jest jej miejsce, a prawo międzynarodowe skutecznie związało ręce każdej próbie realnej blokady migracji. W Niemczech partie konserwatywne próbują odzyskać elektorat hasłami o bezpieczeństwie granic, ale czy to nie za późno, gdy w wielu landach co trzeci mieszkaniec dużego miasta to osoba urodzona poza Europą?

Tymczasem protesty się rozlewają. Zapowiedziano kolejne manifestacje w Hiszpanii, Austrii i Holandii. W Szwecji ludzie, którzy przez dekady byli symbolem politycznej poprawności, zaczynają mówić: mamy dosyć. Bo ile razy można słuchać, że to „tylko jednostkowe przypadki” i „potrzeba czasu na integrację”, podczas gdy całe dzielnice zamieniają się w enklawy obcej kultury, gdzie europejskie prawo, obyczaj i wartości nie mają wstępu?

Dziś mamy wybór albo Europa się obudzi, podniesie głowę i zacznie realnie bronić swoich granic oraz tożsamości, albo zostanie na zawsze pochylona. Najpierw w poczuciu winy, wmawianym jej przez tych, którzy na migracji zarabiają miliardy – firmy transportowe, hotele, NGO-sy i koncerny potrzebujące taniej siły roboczej. Później w geście poddaństwa wobec grup, które wcale nie przyjechały tu, by się integrować, lecz by rozciągnąć swoje wartości na teren, który – jak im się mówi – należy teraz również do nich.

Europa nie jest miejscem na eksperymenty. Europa to dom, który budowaliśmy przez tysiąc lat, nie zawsze w zgodzie, nie zawsze mądrze, ale zawsze z przekonaniem, że to nasz dom. Dziś politycy robią z niego hotel na godziny, w którym klient zawsze ma rację, nawet jeśli demoluje pokoje i bije obsługę.

Pytanie brzmi: czy mieszkańcy tego domu pozwolą, by dalej ktoś im otwierał drzwi i wpuszczał gości bez pytania? Bo jeśli nie – to te wszystkie protesty, marsze i manifestacje to dopiero początek. Jeśli tak – cóż, pozostaje wywiesić białą flagę i nauczyć się żyć w Europie, której już nie rozpoznamy ani po twarzach na ulicach, ani po zapachu chleba w piekarni, ani po języku, w którym za dwadzieścia lat nasze dzieci będą mogły się modlić – jeśli w ogóle wolno im jeszcze będzie modlić się do swojego Boga.

Bogdan Feręc

Photo by Pedro Farto on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
Reklama
Reklama
Reklama
Exit mobile version