Wyprawa jachtem dookoła Antarktydy w ekstremalnych warunkach, dla niejednej osoby potencjalnie zgubna, paradoksalnie Hannę ocaliła. Rak piersi, wykryty tuż przed startem, odłożył próbę pobicia rekordu Guinnessa o rok. A niemal 103 dni na 13 morzach Oceanu Południowego pokazało, co w życiu najważniejsze.
Diagnoza raka piersi u Hanny Leniec-Koper, drugiego oficera wyprawy, przyszła chwilę przed planowanym startem jachtu Katharsis II. To miały być tylko badania kontrolne przed wyprawą, których celem było zminimalizowanie ryzyka przerwania jej z powodów zdrowotnych. W ekstremalnych warunkach, które panują na Oceanie Południowym, nawet niewielka niedyspozycja jednego z członków dziewięcioosobowej załogi oznaczałaby konieczność przerwania rejsu. Hanna zrobiła USG piersi. Nie sądziła, że zostaną wykryte jakieś zmiany, bo badała się regularnie. Gdy okazało się, że są, wykonała biopsję gruboigłową. Tego samego popołudnia miała jeszcze jechać do innego miasta na szkolenie z pierwszej pomocy, ale okazało się, że badanie było na tyle inwazyjne, że musiała je odwołać.
„Miałam czekać do 10 dni na wynik, ale wyniki biopsji były szybciej. Gdy je dostałam, przesłałam łacińskie nazwy znajomemu lekarzowi. Od razu oddzwonił” – mówi Hanna.
Dodaje, że wyprawa stała się celem, siłą napędową, która pozwoliła jej dojść do zdrowia. Nie dopuszczała myśli, że nie popłynie. Nie chciała też brać udziału w rejsie jako niepełnowartościowy członek załogi. Polegiwać pod pokładem, być skazaną na to, że ktoś przyniesie jej herbatę, poda koc. Dlatego podeszła do choroby zadaniowo, a rejs zadedykowała profilaktyce i walce z rakiem piersi u kobiet.
„Gdy się dowiedziałam, że jestem chora, na początku były pytania do lekarza, czy to się da załatwić w dwa tygodnie, miesiąc. Przesuniemy o tyle start. Teraz, mając większą świadomość leczenia i powagi sytuacji, można się trochę z tego podejścia śmiać, ale wtedy tak myślałam: załatwmy to szybko i jeszcze popłyniemy w tym roku” – opowiada.
Czujność onkologiczna to furtka do życia
Mariusz Koper, kapitan wyprawy, mąż Hanny przyznaje, że najbardziej bał się, że ją straci.
„W obliczu takiej diagnozy rodzina i bliscy również przechodzą swoją chorobę, tylko trochę ciszej, bo boją się mówić o własnym strachu, trudnościach. Ważne jest, by być otwartym i prosić o pomoc. Osobom wspierającym też może być ciężko. Wydaje się, że jak są zdrowe, to muszą dawać radę. Nie mogą być słabi” – mówi Hanna.
Na pytanie, co choroba zmieniła w jej życiu, odpowiada bez wahania, że ją spowolniła i pomogła skupić się na najważniejszych rzeczach.
Zweryfikowała też wiele relacji. Jednocześnie dodaje, że brakuje usystematyzowanej wiedzy na temat profilaktyki. Nie wystarczy powiedzieć, że trzeba się badać – każdy z nas powinien mieć dostęp do prostego kalendarza, by w każdej chwili wiedzieć, na co się umawiać. Często kobiety nie wiedzą, kiedy ostatni raz wykonywały cytologię, USG czy mammografię.
Pod powierzchnią: nurkowanie a zdrowie
Wyobraź sobie świat ciszy i barwnych raf – nurkowanie rekreacyjne pozwala doświadczać nieważkości i odkrywać nieznane. Jednak zanim zanurzymy się w błękit, warto zadać pytanie: czy nasze zdrowie jest gotowe na takie wyzwanie?
Rejs dookoła Antarktydy
Na Hannę czekano rok. To była walka o życie. Chemio- i radioterapia, ale udało się. Poprzeczka była wysoko zawieszona. Nikomu jeszcze nie udało się opłynąć Antarktydy jachtem na południe od 60. stopnia szerokości geograficznej południowej. Polska załoga przygotowywała się do tego kilka lat. Chodziło o to, by opłynąć Antakrydę jak najbliżej lądu.
Zgromadzono zapasy żywności i leków na 100 dni. Załoga przeszła kurs pierwszej pomocy, w tym szycia chirurgicznego. Uczestnicy rejsu skazani byli tylko na siebie. Nie byli to jednak przypadkowi ludzie. Znali się z wcześniejszych wypraw, ale i tak ekstremalne warunki miały ich wystawić na próbę charakterów.
„Podczas takiego rejsu załamanie psychiczne nawet jednej osoby może rozwalić cały rejs. Byliśmy na szczęście zgrani, to bardzo pomogło, a cała reszta… to bułka z masłem” – przyznał kapitan Katharsis II. Mieli świadomość, że mogą polegać tylko na sobie. Pomogło wzajemne zaufanie.
„Gdy organizm jest zmęczony, na granicy wytrzymałości, w każdej chwili coś może pęknąć. Nawet nie sztorm był najniebezpieczniejszy, ale ten odrywający się lód, bo łódkę można przygotować do płynięcia w warunkach sztormu, ale uderzenie w góry lodowe, które mogą mieć wielkość połowy pokoju czy stołu, może jacht uszkodzić. To były momenty grozy” – dodaje. Dużą ilość drobnego lodu nazywali „cmentarzyskiem”. To ono było największą pułapką, szczególnie wtedy, gdy widoczność była ograniczona praktycznie do zera. Urządzenia nawigacyjne nieraz zamarzały, a kompas przy biegunie magnetycznym nie pokazywał prawidłowej pozycji jednostki.
Szalejący wiatr, wypiętrzające się fale, śnieżyca, zamarznięty pokład, awarie sprzętu wystawiają na próbę. W czasie sztormu nie ma gdzie się schować i na pokładzie, i na morzu. Paradoksalnie to góry lodowe stawały się wybawieniem.
„To, czego najbardziej się obawialiśmy, najbardziej nam pomogło – lód. Za nim schowaliśmy się kilka razy i przeczekaliśmy krytyczne momenty” – przyznał kapitan.
W takich warunkach, gdy sztormowe ubranie nie ma szansy często wyschnąć, bo pod pokładem jest tylko kilka stopni Celsjusza, organizm jest na granicy wytrzymałości. Nawet najmniejsza iskra może odpalić lont.
Ratował ich wspólny posiłek. Jeden w ciągu dnia. To był rytuał. Przygotowywali go niezależnie od warunków i nastrojów. Pod koniec cennym produktem przy stole stały się nawet cebula i czosnek, bo przygotowane na wyprawę weki, ponad 500 jajek i kilkadziesiąt kilogramów świeżych warzyw, zniknęły niemalże całkowicie.
Opłynięcie Antarktydy zajęło dokładnie 72 dni, 5 godzin, 33 minuty i 43 sekundy, choć od wypłynięcia z Kapsztadu do mety w Hobart minęły prawie 103 dni. Wyczyn polskich żeglarzy wpisano do Księgi Rekordów Guinnessa.
Klaudia Torchała
Photo by henrique setim on Unsplash