Site icon "Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Reklama
Reklama

Ambasadzie potrzeba więcej

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Już myślałem, że zrobię sobie wolny od felietonu weekend. Że nic nie napiszę, nie zostanę znów oskarżony o społeczną nadwrażliwość ani o wpatrywanie się urzędnikom na ręce. I wtedy, jak na zawołanie, internet sam podrzucił mi ambasadę.

Nie byle jaką, bo naszą. Polską. Co prawda wciąż bez ambasadora, za to z osobą „zarządczą”, czyli z chargé d’affaires. Nie, żebym miał coś osobiście i się czepiał, bo do Pana Michalskiego zdążyłem już parę przytyków posłać, ale tym razem rzecz była inna. Przeglądam Facebooka – tego samego, który non stop ostrzega, że coś mu tam naruszam – i nagle komunikat wali mnie po oczach i to jeszcze w języku, który rozumiem najlepiej. Moja ulubiona Ambasada Rzeczypospolitej Polskiej w Republice Irlandii informuje za pośrednictwem medium Zuckerberga, że bierze dwa dni wolnego.

No dobrze. Niech mają, ale gdy wczytałem się w treść, którą, przyznaję, skomentowałem z właściwą sobie „czułością”, zauważyłem, że obchody naszego narodowego święta ciągnąć się będą równe dwa dni.

Żeby nie było, że coś wymyślam, cytuję komunikat ze strony „Polska w Irlandii”, co oznacza Ambasadę RP:
„Uprzejmie informujemy, że Ambasada RP w Dublinie oraz Wydział Konsularny i Polonii będą nieczynne 10 i 11 listopada 2025 r.”.

Roztkliwia mnie ta urzędowa uprzejmość, naprawdę. Informują, że nie pracują. Po co zresztą mają pracować, skoro i tak ambasadora brak? Ale sorki, miałem się nie czepiać bez potrzeby.

Zastanowiły mnie tylko daty, bo 11 listopada – jasne, na czerwono w kalendarzu, znam, pamiętam i szanuję, ale 10 listopada? Za cholerę nie mogę sobie przypomnieć, co wtedy Polska wywalczyła zbrojnie, by obchodziła lub świętowała.

Przekopałem swoją nadgryzioną już zębem czasu pamięć, przepytałem wyszukiwarki na okoliczność polskich świąt, a nawet Google rozłożył bezradnie elektronowe ręce. Może to irlandzki dzień wolny? Sprawdzam, też nie. Zwykły poniedziałek, kiedy całe państwo idzie do roboty na dziewiątą, tylko nie oni, bo dyplomacja przystrojona w barwy narodowe odpoczywa i to nawet dzień wcześniej.

Do dziś nie wiem, co kierowało autorami tego grafiku i może dobrze, że nie wiem, bo jeszcze ktoś by się obraził, jakbym z sarkazmem skomentował, a moje nazwisko i tak już od dawna krąży po urzędowych czarnych listach, więc i oficjalnych zapytań wysyłać nie będę, a może po prostu mi się nie chce. Gdy jednak minęła mi pierwsza fala oburzenia z powodu nadmiaru dni wolnych, a przypomnę, że „banki holideje” też w Ambasadzie obowiązują, więc śmiem wątpić, czy ktokolwiek tam jeszcze ma czas pracować, ale wówczas dopadła mnie myśl cięższego kalibru.

Znów brak ambasadora, a nie jest to historia świeża. Gdy swoją misję zakończył – nieodżałowany już – ambasador Ryszard Sarkowicz, półtora roku trwaliśmy w bezkrólewiu. Panią, która po nim nastała, pominę z grzeczności, choć ministerstwa i rozgłośnie wiedzą, że miała do mnie dość osobisty stosunek i skargi słała, bom ją na prawo i lewo jakoby oczerniał, pomawiał i w coś jej tam godził.

Później pojawił się Jego Ekscelencja Arkady Rzegocki, ale najwyraźniej nie przypadł do gustu ministrowi od spraw najzagraniczniejszych z zagranicznych, to go chłop odwołał, żeby się po Dublinie bez celu nie pałętał. Potem misję przejął Pan Michalski, lecz prezydencki długopis – zwykle rozgrzany za Dudy do czerwoności, w tym przypadku zastrajkował. I tak kierownik pozostaje kierownikiem, a podpisu wciąż brak.

Myślę sobie czasem, że może w końcu trafimy na ambasadora, który rozumieć będzie irlandzką codzienność, bo jak nie – to sam wystartuję. Znam Irlandię, siedzę tu przecież kilkanaście lat, rozumiem jej politykę, a nawet ogarniam lepiej niż niejeden rdzenny mieszkaniec, gospodarkę wyspy też prześwietliłem, z posłami z Dáil Éireann parę razy rozmawiałem, prezydent Higgins, jak przyjechał do Galway to dłoń mi ściskał. Co prawda nie przyjechał specjalnie do mnie, a na uroczyste odsłonięcie „statuji” na Eyre Square, ale kontakt był, nie zmyślam, więc mogę powiedzieć, że się znam z irlandzkim prezydentem.

W Polsce też parę osób kojarzę. Polityków, dziennikarzy, system znam od zaplecza i podszewki, czyli może Ministerstwo Spraw Zagranicznych uzna, że się nadaję? Może Sikorski moje nazwisko podsunie do Pałacu, a Nawrocki długopis odnajdzie i podpisem nominację skrobnie?

Oczywiście żartuję… Chociaż nie do końca, bo co ja bym zrobił z tyloma dniami wolnymi, jak nasi w Ambasadzie? W Polsce jest 13 dni ustawowo wolnych od do pracy „iścia”, Irlandia ma ich 10, a jak doliczymy weekendy – robi się miesiąc. Dorzućmy 24 dni urlopu za wykonywanie obowiązków służbowych i wychodzi, że dwa miesiące w roku służę ojczyźnie, odpoczywając na jej koszt i jak nasi odpoczywający 10 i 11 listopada, bo podatnicy nadal za to płacą.

A może jednak rozważę tę „ambasadurę”? Dadzą mi rezydencję prawie w centrum Dublina, służbowe auto (jedno teraz sprzedają), sensowną pensję, na rauty będą zapraszać i tytuł „Jego Ekscelencja”… brzmi kusząco. Ech, ale się rozmarzyłem… To może, chociaż na urzędnika w służbie państwowej pójdę? Ale gdzie ja bym się tam nadawał? Jakby mnie w okienku posadzili, to z moim charakterem i niewyparzonym jęzorem po dwóch tygodniach zlikwidowałbym kolejki po paszporty, bo Polacy nie chcieliby do Konsulatu przychodzić… Lepiej może sobie odpuszczę i nie będę szukał prestiżowego zajęcia w zaszczytnej służbie dla naszej ojczyzny, o czym urzędnikom właśnie przypominam.

Bogdan Feręc

Fot. CC BY-SA 3.0 Siliesiac

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
Reklama
Reklama
Reklama
Exit mobile version