Historia Bliskiego Wschodu zna wiele zawieszeń broni, które miały zakończyć „ostatnią wojnę”. Każde z nich – od Camp David po Oslo – ogłaszano z fanfarami, błyskiem fleszy i obietnicami, że tym razem naprawdę „nadszedł pokój”. Każde z nich kończyło się powrotem do punktu wyjścia – w ruinach, wśród dzieci wychowanych w nienawiści i w cieniu rakiet. Obecne porozumienie pomiędzy Izraelem a Hamasem, nazwane przez Donalda Trumpa „pierwszym etapem pokoju w Strefie Gazy”, również brzmi znajomo. Tyle że tym razem nawet optymizm wydaje się zmęczony.
Rząd Izraela ratyfikował zawieszenie broni, które ma wejść w życie dzisiaj. W ciągu następnych godzin Hamas ma uwolnić wszystkich izraelskich zakładników – żywych i poległych. W zamian Izrael uwolni setki palestyńskich więźniów. Formalnie to ogromny przełom. Faktycznie – to dramatyczne zawieszenie na cienkiej linie między dyplomacją a desperacją.
Donald Trump pojawił się natomiast w roli architekta pokoju, przedstawił 20-punktowy plan, który – jak twierdzi – zakończył wojnę w Strefie Gazy. To niezwykle śmiałe twierdzenie, biorąc pod uwagę, że izraelskie drony nadal patrolują niebo nad Gazą, a ostatnie eksplozje odnotowano jeszcze ostatniej nocy. Mimo to Trump mówi o „trwałym pokoju” i zapowiada, że wkrótce przybędzie do regionu, by „świętować pierwszy etap porozumienia”. Dla Trumpa ten układ to nie tylko misja pokojowa, ale też polityczny triumf – potwierdzenie, że potrafi robić to, czego nie udało się jego poprzednikom. Dla Bliskiego Wschodu – to natomiast eksperyment, którego skutki pozostają niewiadomą.
Według danych ONZ, w dwuletniej wojnie w Strefie Gazy zginęło ponad 67 tysięcy Palestyńczyków. Setki tysięcy osób straciły domy, a miasta, takie jak Chan Junus, Dżabalija czy Beit Lahia, przestały istnieć. Izraelska ofensywa zniszczyła 80% infrastruktury cywilnej Gazy. Po stronie izraelskiej śmierć poniosły tysiące żołnierzy i cywilów. Każdy z tych żyć to rachunek, którego żadne porozumienie nie jest w stanie spłacić. Dlatego gdy premier Benjamin Netanjahu nazywa zawieszenie broni „sukcesem dyplomatycznym oraz narodowym i moralnym zwycięstwem Izraela”, brzmi to jak dyplomatyczna próba przykrycia głębokiego podziału w jego własnym kraju. Skrajna prawica, na której opiera się jego rząd, od dawna sprzeciwia się jakimkolwiek negocjacjom z Hamasem. Minister finansów Bezalel Smotrich zapowiedział wprost, że Hamas musi zostać zniszczony po uwolnieniu zakładników. Innymi słowy: to nie koniec wojny, lecz jej pauza.
Po drugiej stronie barykady przywódcy Hamasu tacy jak Khalil al-Hayya, ogłaszają „historyczne zwycięstwo”, twierdząc, że otrzymali gwarancje zakończenia wojny od USA i innych mediatorów. Dla nich fakt, że przetrwali dwa lata brutalnych izraelskich nalotów i nadal siedzą przy stole negocjacyjnym, to już sukces. Dla mieszkańców Gazy – to przede wszystkim chwila wytchnienia, możliwość otwarcia przejść granicznych i nadzieja na dostawy żywności oraz leków.
Według ONZ, w regionie czeka 170 tysięcy ton pomocy humanitarnej gotowej do natychmiastowego dostarczenia. Sekretarz generalny António Guterres przypomniał jednak, że „prawdziwy postęp w sprawie Gazy nastąpi dopiero wtedy, gdy pomoc dotrze do ludzi, a nie tylko ucichną działa”.
Sama treść porozumienia pozostaje mglista. Nie wiadomo, kto będzie zarządzał Gazą po wycofaniu się części wojsk izraelskich. Nie wiadomo, jaki status uzyska Hamas – organizacja, którą Izrael, Unia Europejska i Stany Zjednoczone uznają za terrorystyczną. Nie wiadomo też, czy jakiekolwiek siły pokojowe pojawią się w regionie, by zagwarantować trwałość układu. Trump zapowiedział, że w kolejnym etapie powoła międzynarodowy organ pod własnym przewodnictwem – z udziałem Tony’ego Blaira, który pomóc ma w „powojennej administracji Gazy”. Dla wielu obserwatorów brzmi to jak zapowiedź nowej formy protektoratu. Jeśli tak się stanie, Strefa Gazy przestanie być terytorium okupowanym przez Izrael, ale nie stanie się też niepodległym państwem. Będzie przestrzenią zarządzaną z zewnątrz – przez komitet ludzi, którzy nigdy nie mieszkali pod gruzami.
W Paryżu pod przewodnictwem Emmanuela Macrona spotkali się europejscy i arabscy partnerzy Stanów Zjednoczonych, by dopracować szczegóły planu. Słowa Kaji Kallas – szefowej unijnej dyplomacji brzmiały jak desperacka próba podtrzymania znaczenia Unii: „To najlepsza szansa, jaką mamy”, ale nikt nie ma wątpliwości, że prawdziwe decyzje zapadają w Waszyngtonie, Tel Awiwie i Kairze, a nie w Brukseli. Unia Europejska, mimo retoryki o „rozwiązaniu dwupaństwowym”, nie odgrywa realnej roli w procesie pokojowym. Stała się raczej sponsorem odbudowy niż architektem pokoju. To Amerykanie piszą scenariusz, Egipcjanie grają rolę gospodarza, a Europejczycy – statystów.
Na ulicach Tel Awiwu i w obozach w Chan Junus ludzie płaczą z radości. Rodziny zakładników wierzą, że ich bliscy wrócą. Matki w Gazie dziękują Bogu za koniec bombardowań, jednak pod powierzchnią radości tli się nieufność. Zbyt wiele razy podobne obietnice kończyły się kolejną eskalacją. Prezydent Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas mówi o „historycznym momencie”, lecz jego słowa brzmią jak echo przeszłości. Palestyńczycy wielokrotnie słyszeli, że „to początek końca przemocy” i zawsze kończyło się tak samo: jednym końcem pokoju i początkiem nowej wojny.
Gaza pozostaje dziś ruiną, w której trudno zbudować coś więcej niż tymczasowy spokój. Bez rozwiązania kwestii statusu palestyńskiego państwa, bez prawa do samostanowienia, o którym wspomina ONZ, żadne zawieszenie broni nie przekształci się w pokój. Trump mówi natomiast o „powolnej odbudowie” Gazy, ale nie wspomina, kto ma za to zapłacić i kto ma to odbudować. Czy będą to państwa arabskie, które od dawna dystansują się od konfliktu? Czy może Zachód, który woli wysyłać pomoc niż polityczne gwarancje?
Porozumienie to niewątpliwie moment przełomowy – jeśli nie dla pokoju, to przynajmniej dla narracji o tym, że Izrael i Hamas zasiedli pośrednio do stołu, jest już sukcesem dyplomatycznym. Ale dopóki jedna strona marzy o zniszczeniu drugiej, a druga o całkowitym podporządkowaniu pierwszej, nie ma mowy o trwałym pokoju. Zawieszenie broni nie kończy wojny. Kończy tylko etap, w którym strzelają armaty, by mógł zacząć się etap, w którym strzelają politycy. Bliski Wschód, jak uczy historia, zna tylko jeden rodzaj pokoju – ten, który trwa do następnego ostrzału.
Bogdan Feręc
Źr. RTE
Photo by Jim Petkiewicz on Unsplash