W irlandzkim Dáil zrobiło się tak gorąco, że gdyby ktoś otworzył okno, para buchnęłaby jak z parowozu pamiętającego dawne czasy. Irlandzkie spory polityczne zawsze miały w sobie coś z rodzinnej awantury o spadek, ale ostatnia wymiana zdań między Pearse Dohertym a Simonem Harrisem weszła na nowy poziom dramaturgii i to takiej podszytej ironią, gniewem oraz nutą teatralności, którą politycy kochają, a wyborcy udają, że jej nie widzą.
Doherty w roli gniewnego trybuna zarzucił rządowi porzucenie najemców na pastwę rosnących czynszów. Wbił słowne pale w ziemię jak prawdziwy obrońca ludu – mocno, prosto i bez ozdobników. Według niego koalicja rządowa najpierw tuli właścicieli i deweloperów, a potem udaje, że nie słyszy krzyku pracujących ludzi: „Czynsze rosną, a wy nie macie żadnego planu, żeby to naprawić”.
Harris zareagował jak człowiek, któremu ktoś właśnie zasugerował, że herbata powinna być parzona po amerykańsku, więc w mikrofalówce. Wskoczył w środek debaty, nadając jej energię godną pola bitwy i od razu ochrzcił Doherty’ego „wściekłym Pearse’em”, co w Dáil mówi więcej niż niejeden czterostronicowy raport.
Potem dołożył jeszcze zarzut „hipokryzji”, wyciągając na wierzch darowizny od amerykańskich firm budowlanych, które miały zasilić zbiórkę wspierającą Sinn Féin. W jego narracji trudno było nie wyczuć subtelnego podtekstu: kto bierze pieniądze z zagranicznych betoniarek, nie powinien udawać patrona klasy pracującej.
Scena była z tych, które smakują jak stary chleb cienko posmarowany masłem – prosta, a jednak pełna sensu. Irlandzka polityka przypomniała sobie, że bywa najbardziej ludzka wtedy, kiedy puszczają nerwy. I jak zawsze przy takich spięciach, w tle pobrzmiewa szersza melodia: pytanie o to, komu państwo naprawdę sprzyja, a kto zostaje na poboczu historii, machając ręką za pędzącym pociągiem rynku mieszkaniowego.
Ten teatr będzie miał kolejne akty, bo w polityce słowa są jak iskry: czasem gasną w powietrzu, a czasem podpalają cały stóg.
Bogdan Feręc
Źr. Independent
Photo by Johannes Plenio on Unsplash


