Temple Bar to jedna z najbardziej rozpoznawalnych wizytówek Dublina, a właśnie trafiła na niechlubne podium największych „pułapek turystycznych” świata. Tak przynajmniej wynika z nowego badania Nomad eSIM, którego autorzy przejrzeli tysiące recenzji popularnych atrakcji, polując na jedno określenie: „tourist trap”. W przypadku Temple Bar padło ono 687 razy. Więcej skarg mają tylko Fisherman’s Wharf w San Francisco i słynne Las Ramblas w Barcelonie.
Czy Irlandia zasłużyła na tę etykietę? Może warto zadać pytanie, dlaczego tak wiele osób, które zakochują się w Dublinie, wyjeżdża z niego z dziurą w portfelu i lekkim żalem?
Piwo droższe niż bilet na koncert
Pojawił się głos, który świetnie oddaje lokalny dylemat i należy do Alexa, słuchacza programu stacji News Talk. Alex nie twierdzi, że Temple Bar jest złe. Wręcz przeciwnie – przyznaje, że to miejsce potrafi rozbawić, nakarmić i dać poczucie klimatu irlandzkiej zabawy. Ale gdy wracasz do hotelu i patrzysz w rachunek z baru, entuzjazm stygnie szybciej niż zimne piwo.
„To świetna zabawa, ale kiedy zdajesz sobie sprawę, ile faktycznie wydałeś, czujesz kwaśny smak w ustach” – mówi Alex. Ceny? Szklanka piwa potrafi kosztować więcej niż bilet na lokalny koncert czy małą wystawę. „Mam ogromną sympatię do pubów i restauracji, bo ich koszty też poszły w górę” – dodaje. I ma rację: w Dublinie czynsze, media i podatki biją po kieszeni nie tylko turystów, ale i przedsiębiorców.
Pułapka czy magnes?
Warto się też zastanowić, co właściwie definiuje „pułapkę turystyczną”? Wysokie ceny – tak. Tłumy ludzi – tak. Poczucie, że płacisz więcej za coś, co w innym miejscu dostałbyś taniej i bardziej autentycznie – zdecydowanie tak. Temple Bar wpisuje się w ten schemat podręcznikowo. Nie brakuje opinii o hałasie, brawurowych wieczorach kawalerskich i standardowej, akustycznej wersji „Wonderwall” rozbrzmiewającej na każdej uliczce.
Głos klientów i sprawiedliwość wymaga jednak zdania z drugiej strony, więc przewodniczący lokalnego stowarzyszenia mieszkańców Declan O’Brien zauważa, że dzielnica w ostatnich miesiącach stała się czystsza, a Rada Miasta stara się trzymać porządek na ulicach. Zwraca też uwagę, że za cenę jednego kufla w turystycznym pubie można… pójść do muzeum, zobaczyć nową sztukę teatralną albo posłuchać irlandzkiej muzyki na żywo. I co więcej – sporo wydarzeń kulturalnych w okolicy wciąż jest darmowych.
Ekonomia w tle: dlaczego jest drogo?
Pytanie brzmi: czy Temple Bar naprawdę musi być drogi? W dużym skrócie – tak, ale nie tylko z powodu „żądnych zysku restauratorów”. Temple Bar to mała dzielnica z ogromnym popytem. Dublin od lat mierzy się z kryzysem mieszkaniowym, wysokimi kosztami energii i ogromnym wzrostem kosztów pracy. Do tego dochodzi turystyczny boom: każdy chce wpaść na Guinnessa, więc nikt nie musi walczyć o klienta ceną.
To, co w teorii powinno być „irlandzką duszą”, w praktyce staje się dla wielu symbolem wyjazdu, na który trzeba mieć dodatkowy limit na karcie. To nie jest tylko kwestia jednego kufla piwa – to szersze zjawisko: kiedy popyt jest niemal nieograniczony, a podaż miejsc ograniczona, więc… ceny rosną.
Pułapka? Być może. Rozczarowanie? Niekoniecznie.
Dla turysty kluczowe jest jedno: wiedzieć, co się kupuje. Jeśli idziesz na Temple Bar tylko po tanie piwo, to źle trafiłeś, ale jeśli potraktujesz tę okolicę jak tło do spaceru, muzyki na żywo czy wystawy w pobliskiej galerii – rachunek może być niższy, a wspomnienia bogatsze.
Ostatecznie Temple Bar to trochę jak wejście do drogiego lunaparku: płacisz za atmosferę. I może właśnie dlatego tak wielu ludzi wraca, mimo że zarzekało się, że „nigdy więcej”. Bo ludzie – nawet ci rozczarowani – kochają miejsca, które dają im poczucie, że byli w samym centrum miasta, gdzie dzieje się wszystko. Nawet jeśli musieli za to przepłacić.
Bogdan Feręc
Źr. News Talk
Photo by Vitaly Mazur on Unsplash