Unia Europejska rusza z nową inicjatywą pod szczytnym hasłem obrony demokracji. „Tarcza Demokracji”, ogłoszona przez irlandzkiego komisarza Michaela McGratha, ma chronić obywateli przed dezinformacją, manipulacją i obcą ingerencją w wybory. Na papierze brzmi to jak naturalny krok w stronę bezpieczeństwa. W praktyce jednak – może stać się niebezpiecznym narzędziem kontroli wypowiedzi.
Plan zakłada utworzenie Europejskiego Centrum Odporności Demokratycznej, które będzie wspierać państwa członkowskie w „szybkiej reakcji” na dezinformację. To właśnie tam mają trafiać sygnały o „szkodliwych treściach” – od mediów społecznościowych po prywatne konta użytkowników. Komisarz McGrath podkreśla, że to odpowiedź na „bezprecedensowe” próby ingerencji Rosji w europejskie procesy wyborcze. Problem w tym, że granica między walką z dezinformacją a cenzurą jest niezwykle cienka.
W ramach strategii UE chce, by platformy takie jak Google, Meta, Microsoft, TikTok czy X Elona Muska, jeszcze intensywniej monitorowały i oznaczały treści polityczne. Dojdzie też obowiązek informowania użytkowników o stosowanych algorytmach promujących treści polityczne. Brzmi niewinnie – dopóki nie zdamy sobie sprawy, że to Unia zdecyduje, co uznać za „prawdę”, a co za „manipulację”.
W epoce, w której deepfake’i, boty i algorytmy potrafią zalać sieć fałszywkami, potrzeba ochrony demokracji jest oczywista. Ale gdy Bruksela zapowiada tworzenie „dobrowolnej sieci influencerów” mających promować „właściwe informacje”, trudno oprzeć się wrażeniu, że wchodzi na scenę propaganda, choć skryta pod odświeżonym szyldem.
Nowe regulacje wpisują się w coraz szerszy trend unijny – od prawa o usługach cyfrowych (DSA) po kolejne kodeksy i protokoły, które pozwalają ingerować w to, co widzimy w internecie. Wszystko oczywiście w imię „bezpieczeństwa”, „stabilności” i domniemanych europejskich wartości. W rzeczywistości jednak może to oznaczać, że każdy głos krytyczny, niewygodny czy po prostu odmienny, może zostać uznany za „antydemokratyczny”.
*
A jeśli dodać do członu „antydemokratyczny” słowo „spisek”, staje się jasne, że definicja tego, co wolno powiedzieć, może wkrótce zależeć od biurokratycznej interpretacji, a nawet doprowadzić do surowego karania osób, które ważą się mieć swoje własne zdanie. Europa, która zrodziła ideę wolności słowa, coraz śmielej zakłada teraz kaganiec swoim obywatelom – tym razem miękki, cyfrowy i uzasadniony troską. Tarcza Demokracji ma chronić przed kłamstwem, ale jeśli zabraknie przejrzystości i niezależności, sama może stać się narzędziem, które zadecyduje, co jest prawdą, a co już nie. W imię ochrony demokracji Europa ryzykuje, że zacznie przypominać to, z czym kiedyś walczyła: system, w którym nie wolno myśleć inaczej niż nakazuje centrum.
Jakby ktoś zapomniał, jak może wyglądać działanie dla naszego „dobra”, proponuję zapoznać się z historią Polski z lat 1945 – 1989. To wystarczy, żeby zrozumieć, do czego może doprowadzić ten właśnie unijny przepis.
Bogdan Feręc
Źr. Reuters
Fot. CC BY 2.0 Amparo Torres O.


