W Irlandii mamy powracający serial, który jest trochę politycznym, a trochę turystycznym, ale prawdę mówiąc, to niestety aktualna rzeczywistość Irlandii i jak się wydaje, całej Europy. W samej Irlandii temat wraca jak bumerang – tym razem z pełnym poparciem taoiseacha Micheála Martina, który jako pierwszy powiedział wprost: „Tak, pobierzmy opłatę od każdego, kto w ogóle wpadnie tu z walizką”.
Dlaczego teraz?
W ostatnich miesiącach w całej Europie fala podatków turystycznych przybrała formę niemal równej tafli morza w Wenecji przed nadejściem przypływu:
- Wenecja wprowadziła opłatę za wstęp w wysokości 5 euro od turysty dziennego.
- Barcelona podniosła swój podatek turystyczny o kolejne 1,25 euro.
- Amsterdam zapowiedział wzrost podatku turystycznego do 12,5% od kosztu noclegu.
- Grecja planuje dodatkowe opłaty klimatyczne i środowiskowe, łącząc je z podatkiem turystycznym.
- Portugalia rozważa nową strukturę opłat w sezonie wysokim.
A teraz Irlandia – kraj, który od lat żyje z turystyki, piwa i zielonych wzgórz w reklamach linii lotniczych – zaczyna mówić wprost o „nieuchronności” tej daniny. Według raportów z Dublina i Galway podatek ten jest wysoko na liście priorytetów politycznych, mimo wcześniejszego fiaska prób jego wprowadzenia.
Hotelarze nienawidzą. Politycy kochają
Nie ma w tym nic dziwnego. Hotelarze i restauratorzy zdają sobie sprawę, że każdy dodatkowy koszt zmniejsza konkurencyjność i napędza krótkoterminowy zysk Airbnb oraz innych platform unikania opłat. Politycy natomiast widzą łatwy pieniądz: turysta przyjedzie tak czy inaczej, bo co zrobi? Zrezygnuje z podróży życia do Irlandii z powodu dodatkowych 80 euro opłaty za czteroosobową rodzinę?
Jak powiedział jeden z polityków w Hiszpanii, pytany o protesty branży hotelowej: – Nikt nie opuści odprawy z powodu dodatkowych 80 euro.
Czy turyści w ogóle to zauważają?
Paradoks polega na tym, że większość turystów nawet nie wie, ile podatków płaci. Cena w systemie rezerwacji obejmuje już opłaty lokalne, klimatyczne, miejskie i środowiskowe, tak że podróżny widzi tylko końcowy rachunek – i najwyżej wzdycha, że jest drożej niż rok temu. Tak działa magia podatku ukrytego: nie ma buntu, bo nie ma wiedzy.
Podatek schematyczny, czyli dowód na akcję zorganizowaną
Spójrzmy na to chłodno, krok po kroku:
- Ten sam moment w całej Europie – kraje ogłaszają podwyżki lub nowe podatki w ciągu tych samych dwóch lat.
- Ten sam argument – że „turystyka musi płacić za swoje skutki środowiskowe i infrastrukturalne”.
- Ten sam efekt – przesunięcie kosztów utrzymania miast na ludzi z zewnątrz, którzy nie mają prawa głosu w wyborach lokalnych.
- Ta sama retoryka polityczna – „To mała opłata, nieodczuwalna, ale bardzo potrzebna miastu”.
- Ten sam brak oporu Unii Europejskiej – choć niektóre przepisy wpływają na jednolitość rynku usług, nikt nie kwestionuje legalności tej formy para-podatku.
Teza: to nie przypadek
Jeśli coś dzieje się w tym samym czasie, w tych samych strukturach politycznych, z tym samym skutkiem finansowym, tym samym argumentem, a nikt nie protestuje, to nie jest spontaniczny, oddolny trend. To zorganizowana akcja polityczno-fiskalna rządów Europy, koordynowana mniej lub bardziej formalnie w ramach wspólnotowych forów gospodarczych i samorządowych. To sposób na podreperowanie budżetów, które chwieją się po COVID-19, inflacji i kosztach Zielonego Ładu.
Podatek turystyczny, klimatyczny czy „za oddychanie cudzym powietrzem” to ten sam mechanizm: zmiana definicji wolności podróży z prawa do płatnego przywileju. I to jest sedno całej sprawy.
Możesz jeszcze przez kilka lat podróżować, zanim koszt przekroczy twoją psychologiczną barierę, ale nie łudź się, że rządy odpuszczą, skoro turyści płacą bez protestu. W końcu, jak mawiają lobbyści w Brukseli i ratuszach np. lokalnych: – Podróż to luksus. Luksus zawsze się opodatkowuje.
A że robi się to jednocześnie w całej Europie? Cóż, nie sądzę, by był to przypadek.
Bogdan Feręc
Źr. Independent
Photo by Cagatay Sevil on Unsplash