Irlandzka kampania prezydencka „nabiera tempa”, a postać Catherine Connolly staje się jednym z najbardziej nieoczywistych elementów tej układanki. Jej kandydatura, choć formalnie niezależna, ma potencjał symbolicznego przesilenia na szczytach władzy, bo Connolly mówi to, o czym rząd w Dublinie nawet nie chce dyskutować, czyli Unia Europejska coraz bardziej pachnie wojskowym kamuflażem.
W rozmowie na żywo Connolly nie owijała w bawełnę i przyznała, że od dawna niepokoi ją „coraz większa militaryzacja UE”, i że jako matka oraz obywatelka nie godzi się na świat, w którym państwa wydają miliardy na armię, a oszczędzają na obywatelach. Jej argument brzmi prosto: jeżeli Europa szykuje się do życia na warunkach zbrojeń, to ktoś musi powiedzieć „stop” albo przynajmniej „dlaczego”. To nie jest retoryka, którą słyszymy w ustach irlandzkich elit rządzących. Rząd w Dublinie stoi ramię w ramię z Brukselą, a każda wzmianka o neutralności traktowana jest jak odkurzanie zabytków. Connolly nie tylko nie wstydzi się sceptycyzmu – ona robi z niego projekt polityczny.
Nie bała się porównać dzisiejszej sytuacji do lat trzydziestych XX wieku, wskazując, że zbrojeniowe przyspieszenie Niemiec i przypomina jej ponure wzorce sprzed ówczesnej katastrofy pokojowej. Potępiła jednocześnie rosyjską inwazję na Ukrainę, ale równocześnie nie przekonuje jej logika „więcej broni = więcej bezpieczeństwa”. To narracja, która wśród wyborców może trafić na podatny grunt, szczególnie w kraju o tradycji neutralności i świeżym gniewie wobec tragedii w Gazie.
Jeśli Connolly wygra, choć nie jest faworytką establishmentu – irlandzki Pałac Prezydencki może stać się czymś więcej niż scenografią do działań rządu i parlamentu. Jej obecność w Áras an Uachtaráin będzie wówczas przypomnieniem, że nie wszyscy kupują europejski entuzjazm w wersji militarnej i gospodarczo-posłusznej. A ponieważ prezydent ma mandat moralny, a nie rządowy, może stać się „sumieniem”, którego rząd nie będzie w stanie zignorować.
Tym bardziej że Connolly nie boi się kontrowersji. Broniła swojej podróży do Syrii z funduszu parlamentarnego, tłumacząc, że była to misja ustalania faktów. Nie wycofała się pod presją insynuacji, że kontaktowała się z organizacją terrorystyczną. Zatrudnienie byłej członkini Éirígí, skazanej wcześniej za przestępstwa z bronią, uzasadniła wiarą w resocjalizację i rekomendacjami. Nie ucieka od trudnych pytań, ale też nie przeprasza na zapas.
Connolly odcięła się także od sugestii, że Sinn Féin pociąga za jej sznurki i nie wciąga na siłę do kampanii żadnych gwiazd europejskiej lewicy, nawet tych, które ją prywatnie popierają. Nie ukrywa natomiast, że widzi w społeczeństwie „ruch zyskujący na sile każdego dnia”, który może zaskoczyć partie władzy. Obecna kandydatka na prezydenta Irlandii odnosi się też do Północy, a twierdzi, że mieszkańcy Irlandii Północnej pytają ją, czy mogą na nią głosować. Symbolicznie to mocne – jej kandydatura trafia do tych, którzy od dawna czują, że decyzje podejmowane są ponad ich głowami.
Zapowiedziała jedną kadencję i poparcie dla zwiększenia przejrzystości urzędu prezydenta. Mówi o reformie dostępu do informacji, sprawnym wydatkowaniu środków i pełnym rozliczeniu funkcji publicznych. Jej mąż Brian McEnery może, ale nie musi być pierwszym dżentelmenem, jednak decyzję zostawia jemu. Do Áras, jeżeli wygra z Heather Humphreys, zamierza zabrać dwa koty i woli bieżnię niż czerwony dywan.
Tym samym jej wyścig po najwyższy urząd w państwie nie wygląda na kampanię osoby głodnej ceremonialnych zaszczytów. Bardziej na plan „jedna kadencja – jeden komunikat”, a Irlandia nie musi iść w rytm marszu Brukseli.
To właśnie budzi w rządzących najwięcej niepokoju, bo prounijny gabinet w Dublinie wolałby prezydenta, który ściska dłonie, składa świąteczne życzenia i milczy w sprawach trudnych. Connolly milczeć nie zamierza i już teraz zaczęła mówić językiem, który może być zimnym prysznicem dla tych, którzy wierzą, że neutralność można sobie po cichu wyjąć z Konstytucji bez pytania ludzi.
Czy zostanie prezydentem? Tego nie wiadomo, ale jedno jest pewne – nawet sama perspektywa, że głowa państwa mogłaby nie być chórem do unijnej orkiestry, to już zmiana krajobrazu. A jeśli wygra, Dublin będzie musiał pogodzić się z tym, że w Phoenix Park zamieszka ktoś, kto, zamiast powtarzać slogany, będzie je kwestionować. I to będzie pierwszy raz od dawna, gdy prezydentura naprawdę coś znaczy.
Czy Irlandia chce takiej zmiany? Przekonamy się niebawem.
Bogdan Feręc
Źr. RTE
Fot. Dzięki uprzejmości RTE