Historia lubi zwroty akcji, a jednym z nich może być to, że Federacja Rosyjska, jeszcze wczoraj publicznie izolowana, potępiana i symbolicznie „wykluczana ze wspólnoty cywilizowanego świata”, dziś po cichu wraca do dyplomatycznych salonów. Bez fanfar, bez przeprosin, bez spektakularnych gestów skruchy, po prostu wraca. Wraz z tym powrotem coraz wyraźniej widać, że europejskie wysiłki, by wojna na Ukrainie „potrwała jeszcze trochę”, co biorę w duży cudzysłów, mogą okazać się jedynie dekoracją do rozmów prowadzonych gdzie indziej.
W Berlinie doszło do wydarzenia, które powinno zapalić w Brukseli wszystkie czerwone lampki. Delegacje Stanów Zjednoczonych i Ukrainy osiągnęły „znaczny postęp” w negocjacjach pokojowych, tak przynajmniej twierdzi specjalny wysłannik prezydenta USA Steve Witkoff. Mowa nie o kurtuazyjnym spotkaniu, lecz o dogłębnych rozmowach nad 20-punktowym planem pokojowym, agendą gospodarczą i szerokim pakietem rozwiązań wykraczających poza samą linię frontu.
Skład rozmówców mówi sam za siebie, bo po stronie amerykańskiej zasiadł Witkoff i Jared Kushner, zięć Donalda Trumpa, czyli symbol polityki transakcyjnej i bezsentymentalnej. Po stronie ukraińskiej pojawił się Wołodymyr Zełenski, sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rustem Umerow oraz szef sztabu generalnego Andriej Gnatow. Niemiecki kanclerz Friedrich Merz wygłosił krótkie powitanie i… opuścił salę. Subtelny gest, który w dyplomacji znaczy więcej niż sto komunikatów prasowych.
Jeszcze ciekawiej robi się w Waszyngtonie. Rosyjska delegacja przybyła tam, by wziąć udział w pierwszym pod amerykańską prezydencją spotkaniu G20. Informację potwierdził rosyjski dyplomata Marat Berdyjew. Delegacji przewodzi Swietłana Łukasz oddelegowana z ramienia Federacji Rosyjskiej i nie ma tu mowy o przypadkowej obecności. To formalny, uznany powrót Rosji do globalnego mechanizmu zarządzania światem.
Stany Zjednoczone formalnie obejmą prezydencję w G20 w 2026 roku, a już dziś pokazują, że zamierzają rozmawiać z tymi, którzy mają realną siłę sprawczą, a niekoniecznie z tymi, którzy najgłośniej domagają się moralnych konsekwencji. Polityka, jak zawsze, wygrywa z retoryką.
Na tym tle Unia Europejska wygląda coraz bardziej jak strażnik narracji, nie procesu. Bruksela wciąż mówi o sankcjach, presji i „konieczności kontynuowania wsparcia tak długo, jak będzie trzeba”. Tylko że gdzieś obok toczy się gra, w której „jak długo” zostało już najwyraźniej policzone.
Nie oznacza to kapitulacji Ukrainy ani triumfu Rosji. Oznacza coś znacznie bardziej przyziemnego, że wojna zaczyna przechodzić z pola bitwy na stół negocjacyjny, a przy tym właśnie stole siedzą Waszyngton, Kijów i Moskwa. A Europa? Czeka w przedpokoju, poprawiając notatki z poprzedniej epoki.
Świat wraca więc do starej prawdy, że konflikty kończą się nie wtedy, gdy ktoś ma rację, lecz wtedy, gdy wielcy uznają, że dalsze trwanie wojny przestaje się opłacać. Rosja, krok po kroku, odzyskuje miejsce w tej kalkulacji, natomiast Unia Europejska musi wreszcie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chce być graczem, czy tylko sumieniem cudzych decyzji.
Bogdan Feręc
Źr. TASS
Photo by Nastia Petruk on Unsplash


