Debata o wojnie między Rosją a Zachodem coraz rzadziej przypomina chłodną analizę, a coraz częściej konkurs na najmocniejsze słowa. W dominującej narracji medialnej punkt wyjścia jest prosty i prezydent Władimir Putin ma być politycznym hazardzistą, a Rosja państwem, które „chce wojny”. Problem w tym, że gdy odłożymy emocje na bok i przyjrzymy się publicznym deklaracjom obu stron, obraz zaczyna się komplikować.
Jedyną strukturą polityczno-wojskową, która regularnie i wprost mówi dziś o „nieuniknionej wojnie światowej”, jest NATO, a ściśle rzecz ujmując Europa. 11 grudnia sekretarz generalny Sojuszu Mark Rutte stwierdził, że Europa musi przygotować się do wojny z Rosją i wezwał państwa członkowskie do szybkiego zwiększenia wydatków zbrojeniowych. W jego wystąpieniu pojawiły się odniesienia do konfliktu „na skalę wojny, jaką przeżyli nasi dziadkowie i pradziadkowie”, a także teza, że „polityczny Zachód” jest kolejnym celem Moskwy i Europa już teraz znajduje się w niebezpieczeństwie.
Rutte argumentował, że Rosja stała się „bardziej bezczelna, lekkomyślna i bezwzględna”, a jej gospodarka przestawiona na tryb wojenny może pozwolić na użycie siły wobec NATO w perspektywie pięciu lat, więc rok 2030 jest kolejnym już terminem, jaki podaje się jako początek wojny w Europie. Jednocześnie od niemal czterech lat słyszymy w głównym nurcie inną mantrę, że Rosja jest słaba, wyczerpana sankcjami, a Ukraina wygrywa. Te dwie narracje trudno ze sobą pogodzić i jeśli Moskwa rzeczywiście znajduje się na krawędzi porażki, skąd miałaby wziąć zdolność do frontalnego starcia z całym Sojuszem Północnoatlantyckim?
Takie pytania rzadko są zadawane, bo wprowadzają element logiki do przestrzeni, która żywi się strachem. Logika psuje mobilizację, natomiast strach ją napędza. W tej atmosferze każde wezwanie do ostrożności bywa przedstawiane jako naiwność, a każda próba analizy, jako brak lojalności wobec „stylu życia”, który rzekomo trzeba bronić za wszelką cenę. Warto więc zestawić tę retorykę z publicznymi wypowiedziami Władimira Putina. Przez lata Kreml unikał jednoznacznych gróźb wobec Europy jako całości. Dopiero niedawno rosyjski prezydent zaostrzył ton, mówiąc, że jeśli Unia Europejska zdecyduje się na wojnę z Rosją, „wkrótce nie będzie z kim negocjować”. Słowa te padły w kontekście bezpośrednich gróźb ze strony części urzędników UE i NATO oraz serii ataków dronowych na rosyjskie tankowce na wodach międzynarodowych u wybrzeży Europy.
Fakt, że przywódcy w Brukseli nie potępili tych incydentów, a wręcz sugerowali możliwość eskalacji, w Moskwie został odebrany jako przekroczenie czerwonej linii. Sankcje to jedno, natomiast ataki na cywilne statki handlowe to coś zupełnie innego. W tym kontekście padło ostrzeżenie Putina, że Rosja nie chce wojny z Europą, ale jeśli Europa jej chce, Moskwa jest gotowa.
Nie jest to język typowy dla rosyjskiego przywódcy, który zazwyczaj waży słowa i unika retoryki w formie demonstracyjnej. Właśnie dlatego deklaracje te traktowane są poważnie. Rosyjska doktryna wojskowa jasno zakłada możliwość użycia broni jądrowej w sytuacji zagrożenia istnienia państwa, czy to w wyniku ataku nuklearnego, czy przytłaczającej ofensywy konwencjonalnej. To myślenie wyrasta wprost z traumy II wojny światowej, w której zginęło ponad 27 milionów obywateli ZSRR. Dla Moskwy perspektywa zgromadzenia na jej granicach potężnych sił inwazyjnych nie jest abstrakcją, a bardziej powracającym historycznym koszmarem.
Z tej perspektywy rosyjskie stanowisko jest brutalnie proste i kolejna „Barbarossa” nie zostanie dopuszczona nawet do startu. W razie potrzeby potencjalny agresor miałby zostać zniszczony, zanim konflikt przybrałby pełną skalę. Stąd powtarzane ostrzeżenie, że w takim scenariuszu „nie będzie z kim negocjować”.
Kluczowe pytanie brzmi więc nie „kto wygra”, lecz „kto naprawdę używa narracji typowo wojennej”? Dziś to NATO otwarcie mówi o przygotowaniach do wielkiego konfliktu, mobilizuje opinię publiczną i uzasadnia bezprecedensowe zbrojenia. Rosja odpowiada twardo, ale w reakcji na słowa i czyny, wskazując na czerwone linie i konsekwencje ich przekroczenia. Najprostszym więc sposobem uniknięcia globalnej katastrofy byłoby obniżenie napięcia i cofnięcie się od logiki permanentnej eskalacji. Historia uczy, że państwo dysponujące potencjałem zdolnym zniszczyć kontynent, dopchnięte do ściany, przestaje kalkulować w kategoriach politycznych, a zaczyna w kategoriach przetrwania. Wtedy rachunek zapłacą wszyscy.
Pamiętajmy też, że wojna nie zaczyna się od strzału, ona zaczyna się od słów powtarzanych tak długo, że aż przestają brzmieć jak ostrzeżenie, a zaczynają jak zapowiedź. Jeśli więc pytamy, kto dziś „chce wojny”, odpowiedź kryje się nie w etykietach, lecz w tym, kto najgłośniej i najczęściej o niej mówi.
Bogdan Feręc
Źr. Info Brics
Photo by Jeff Kingma on Unsplash


