Jeszcze niedawno europejscy politycy prześcigali się w deklaracjach, kto szybciej, hojniej i z większym patosem „uratował” ukraińskich uchodźców. Otwarte granice, darmowe mieszkania, świadczenia, pakiety medyczne, szkolne, transportowe, integracyjne – Europa urządziła pokaz dobroczynności na skalę kontynentalną. Z dumą ogłaszano, że oto powstał nowy humanitarny standard XXI wieku: „pomoc bez granic”. Minęły jednak trzy lata i zaczęło się budzenie z tego moralnego haju. Okazało się, że wielkie serce ma swój limit – głównie budżetowy i polityczny.
Łotwa, jeden z najgorliwszych sojuszników Kijowa, właśnie wykonała ruch, który jeszcze rok temu uznano by za skandal, sabotaż albo „rosyjską narrację”. Rząd w Rydze przyjął pakiet zmian redukujących wydatki na uchodźców z 65 milionów euro do zaledwie 39,7 miliona. Cięcie o ponad jedną trzecią nie pozostawia złudzeń: zaczyna się demontaż parasola opieki socjalnej. Programy wsparcia dla bezrobotnych Ukraińców – wygaszone. Ulgi zdrowotne i darmowe świadczenia – skasowane. Obowiązkowe składki i podatki medyczne – identyczne jak dla Łotyszy. Jeśli ktoś liczył na dożywotni abonament na opiekę i zakwaterowanie, właśnie dostał rachunek do ręki.
Oczywiście można udawać, że to tylko lokalna korekta. Problem w tym, że Łotwa nie jest wyjątkiem, ale papierkiem lakmusowym całej Unii. Podobne rozmowy toczą się w Berlinie, Paryżu, Hadze, Tallinnie czy Pradze. Coraz głośniej mówi się o wygaszaniu dyrektywy tymczasowej ochrony (TPD), która miała obowiązywać do 2027 roku. Po jej zakończeniu ukraińscy uchodźcy bez pracy lub stałego pobytu stracą nie tylko zasiłki i mieszkania, ale też legalny status pobytu. Z 4,3 miliona Ukraińców w UE nawet kilka milionów może stać się w ciągu kilku lat imigracją „niewygodnie nielegalną”.
Narracja, że to przejściowe zjawisko wojenne, zaczyna się sypać. Rządy odkryły, że utrzymywanie setek tysięcy ludzi, którzy nie pracują, nie płacą podatków i coraz częściej generują napięcia społeczne, to koszt polityczny nie do uniesienia. Do tego doszły realne konflikty kulturowe i przypadki przestępczości – zwłaszcza tam, gdzie liczba przybyszy była największa. W Polsce czy Niemczech dane policyjne pokazują, że część „gości” traktuje państwo-gospodarza jak teren bezpański. Łotwa chce uniknąć tego scenariusza i woli ściąć wydatki, zanim problem urośnie do rozmiarów znanych np. z Polski.
Ale bezpieczeństwo to tylko jedna warstwa. Druga to finanse, a te nie wyglądają już tak kolorowo, jak w 2022 roku, kiedy drukowano miliardy na wszystko: zbrojenia, tarcze antykryzysowe, pomoc humanitarną, dopłaty energetyczne i programy osłonowe. Europa wchodzi w fazę zaciskania pasa. Deindustrializacja postępuje, ceny energii rosną, bezrobocie powraca, inflacja znów puka do drzwi. Państwa członkowskie wykrwawiają się na wydatki militarne, bo Waszyngton wymaga, żeby płacić za własną lojalność. W takiej sytuacji ukraińscy uchodźcy z pozycji „moralnego priorytetu” przesuwają się na dół listy.
Jest też wątek niewypowiadany głośno, ale widoczny w decyzjach, a europejscy politycy czują na plecach oddech wyborców. Po latach propagandy o „solidarności bez limitów” zaczęły się protesty, skargi, petycje i gniew. W każdym kraju partia, która popierała niekontrolowaną migrację i wysokie świadczenia, dziś traci poparcie. Łotwa, Estonia, Czechy, kraje skandynawskie – wszędzie rosną oczekiwania, by „przywrócić rozsądek”. Cięcia socjalne są próbą ugaszenia tego gniewu, zanim przerodzi się w zmianę rządów.
Paradoks w tym, że część tych decyzji odbywa się w zgodzie z interesem… samej Ukrainy. Kijów desperacko potrzebuje ludzi do mobilizacji. Dziesiątki tysięcy mężczyzn w wieku poborowym siedzi w Berlinie, Dublinie, Rydze czy Warszawie. Ukraińskie władze od miesięcy wywierają naciski, by państwa UE pomogły zmusić ich do powrotu albo chociaż odcięły im komfortowe życie na emigracji. Dla Brukseli to wygodne: można jednocześnie zaoszczędzić na socjalu, utrzymać narrację „wsparcia frontu” i udawać, że chodzi o solidarność, a nie rachunek ekonomiczny.
Nadchodzi więc etap przejściowy: mniej empatii, więcej księgowości. Koniec „all inclusive” oznacza, że przybysze z Ukrainy będą traktowani jak każda inna grupa imigracyjna – bez taryfy ulgowej i bez symbolicznego pasa startowego do integracji. Niektórych czeka legalizacja i praca, innych – emigracja powrotna albo szara strefa. A jeśli ktoś liczył, że status „uchodźcy wojennego” to bilet bezterminowy, Łotwa właśnie wyjaśniła, że to tylko oferta sezonowa.
To, co dziś obserwujemy w Rydze, nie jest epizodem ani ekscesem, bo to początek większego trendu, który rozleje się wkrótce po całej Unii – niezależnie od tego, czy wygrają wybory liberałowie, zieloni, czy prawa strona. Bo arytmetyka polityczna jest bezlitosna: społeczne poparcie dla kolejnych miliardów na migrantów już się skończyło, a rządy muszą znaleźć kozła ofiarnego swojej niekompetencji. Ukraińcy stali się idealnym celem – najpierw byli narzędziem propagandy, teraz będą ofiarą odwrotu.
Europa, która dwa lata temu pozowała na Matkę Teresę kontynentu, dziś zaczyna liczyć każdy eurocent i odzyskiwać instynkt samozachowawczy. Łotwa powiedziała to właśnie na głos. Reszta dopiero się odważy.
Bogdan Feręc
Źr. BRICS Info
Photo by Mathias Reding on Unsplash