Kryzys mieszkaniowy w Irlandii osiągnął punkt, w którym nie da się już udawać, że to tylko „rynkowe turbulencje”. To nie chwilowe zawirowanie ani „wyzwanie strukturalne”, jak lubią mówić rządowi rzecznicy. To stan wyjątkowy, który uderza najmocniej w tych, którzy przez dekady budowali fundamenty irlandzkiej gospodarki – w klasę średnią.
W kraju, gdzie jeszcze niedawno własny dom był symbolem stabilności i aspiracji, dziś stał się luksusem dostępnym nielicznym. W Dublinie średni czynsz przekroczył już jakiś czas temu 2000 euro miesięcznie. W mniejszych miastach, które przez lata stanowiły bezpieczną alternatywę dla stolicy, sytuacja wcale nie jest lepsza, bo to brak podaży, rosnące ceny działek i napływ ludności z regionów wiejskich sprawiają, że nawet tam trudno o dach nad głową.
To nie jest problem „biedniejszych”. To dramat całych rodzin z dochodami, które jeszcze dekadę temu gwarantowały spokojne życie. Dziś młodzi profesjonaliści, nauczyciele, pielęgniarki, informatycy i pracownicy urzędów tkwią w pułapce najmu – płacą krocie za ciasne, przestarzałe mieszkania, a ich oszczędności topnieją szybciej, niż rosną ceny nieruchomości.
Rząd próbuje udawać, że reaguje. Program „Help to Buy” miał ułatwić zakup pierwszego domu, ale w praktyce tylko napędził popyt bez zwiększenia podaży. Efekt? Ceny jeszcze bardziej poszybowały w górę, a beneficjenci programu odkryli, że rządowa pomoc wystarcza dziś co najwyżej na dopłatę do marzeń. Deweloperzy tłumaczą się barierami regulacyjnymi i kosztami budowy, ale coraz częściej słychać głosy, że to nie biurokracja jest największym problemem, lecz zwykła chciwość. Tam, gdzie państwo nie narzuca twardych zasad, rynek reguluje sam siebie, czyli robi to tak, by zyski rosły, a dostępność malała.
Klasa średnia, niegdyś filar stabilności i konsumpcji, dziś staje się ofiarą własnej lojalności wobec systemu. Pracuje, płaci podatki, nie protestuje, a w zamian dostaje obietnice „strategii mieszkaniowych”, które rozciągają się na dekady. W tzw. międzyczasie coraz więcej rodzin decyduje się na wynajem w przepełnionych lokalach albo długie, codzienne dojazdy do pracy z hrabstw oddalonych o dziesiątki kilometrów. To nie jest styl życia, który kiedykolwiek miał być częścią irlandzkiego sukcesu.
Najbardziej bolesne w tej sprawie jest to, że ten kryzys był do przewidzenia, a nawet został szerzej omówiony, co miało miejsce za czasów, gdy premierem był Enda Kenny z Fine Gael. W sprawie zabrał głos wówczas prezydent Michael Daniel Higgins, który wyraził swoje niezadowolenie z formy prowadzenia gospodarki mieszkaniowej przez gabinet Kenny’ego. To jednak nie wpłynęło na postępowanie Rady Ministrów, więc obecnie mamy konsekwencje wcześniejszego braku decyzji. Od lat ostrzegano, że polityka „rent first, build later” skończy się katastrofą, a mimo to kolejne rządy swoimi decyzjami oddawały pole – inwestorom, funduszom mieszkaniowym, spekulantom gruntów. Państwo, które powinno chronić interesy obywateli, stało się tym samym zakładnikiem własnych wskaźników wzrostu.
Z danych wynika, że 62% obywateli uważa, że władze utraciły kontrolę nad rynkiem nieruchomości, i trudno im się dziwić. Czynsze pochłaniają połowę przeciętnego wynagrodzenia, a liczba nowych budów nie nadąża za przyrostem ludności. W Dublinie trudno znaleźć mieszkanie, w Cork ceny rosną szybciej niż inflacja, a w Galway lokal na najem znika z ogłoszeń w ciągu kilku godzin.
Rząd tymczasem mówi o „strategicznym planowaniu”, ale to planowanie bez planu – bez odwagi, bez wizji, bez uczciwego uznania, że system się załamał. Zamiast realnych reform dostajemy komunikaty o „postępach” w zakresie polityki mieszkaniowej, które niewiele znaczą dla tych, którzy właśnie dostali podwyżkę czynszu o kilkadziesiąt lub kilkaset euro.
Wszystko to prowadzi do jednego: stopniowego wypychania klasy średniej z rynku. Ludzie, którzy mieli być sercem irlandzkiej stabilności, są dziś ofiarami własnej przyzwoitości. Nie kwalifikują się na mieszkania socjalne, ale jednocześnie nie stać ich na kupno domu. Nie łapią się na dopłaty, ale płacą wyższe podatki i coraz częściej zadają sobie pytanie: czy Irlandia jest jeszcze krajem, w którym można uczciwie żyć?
Na platformach internetowych codziennie pojawiają się wpisy ludzi, którzy w rozpaczy szukają pokoju dla rodziny. Często wśród komentarzy powtarza się ta sama fraza: „I have a good job, but I can’t afford to live”. To zdanie jest najlepszym podsumowaniem obecnej sytuacji – symbolem porażki państwa, które obiecywało równe szanse, a zafundowało wyścig o przetrwanie.
Jeśli więc rząd nie podejmie natychmiastowych działań – od reformy planowania przestrzennego, przez ograniczenie wpływu funduszy inwestycyjnych, po zwiększenie liczby mieszkań publicznych – rynek sam się nie naprawi. Bo nie jest to problem ekonomiczny, tylko moralny, a Irlandia stoi dziś na krawędzi społeczeństwa dwutorowego: tych, którzy mają domy, i tych, którzy mają tylko rachunki. A jeśli klasa średnia zniknie, by wraz z nią zniknęło spoiwo, które trzymało ten kraj w całości.
Bogdan Feręc
Źr. The Liberal
Photo by Nathan Hurst on Unsplash


