Unia Europejska znów wzbija się w przestworza absurdu, a tym razem na radarze brukselskich urzędników znalazły się… samoloty pasażerskie i sami pasażerowie. Tak, ci sami ludzie, którzy próbują zobaczyć rodzinę, wrócić z emigracji albo po prostu polecieć na urlop. Według eko-aktywistów i części eurokratów każdy kolejny lot ma być nie tylko przygodą, ale i karą – w formie nowego podatku za częste podróże lotnicze.
Dla wielu mieszkańców Irlandii to prosta sprawa: wystarczy, że Unia nałoży jeszcze kilka ekologicznych „danin”, a przeciętny Europejczyk przestanie być wolnym człowiekiem, a stanie się zakładnikiem klimatycznej biurokracji. Pomysł, który właśnie zyskuje poparcie wśród europejskich decydentów, zakłada wprowadzenie progresywnego podatku od częstotliwości lotów. Im częściej ktoś podróżuje – tym więcej zapłaci. Ekolodzy z grupy Opportunity Green przekonują, że to konieczny krok, by „ograniczyć emisję dwutlenku węgla i zmniejszyć popyt” na latanie. W teorii – brzmi to jak troska o planetę. W praktyce – jak kolejna forma fiskalnego drenażu, bo mieszkańcy Irlandii już teraz płacą jedne z najwyższych podatków w Europie, a władze w Brukseli wciąż szukają nowych sposobów, by sięgnąć głębiej do ich kieszeni, ale też wszystkich mieszkańców Starego Kontynentu.
Jak ironicznie zauważył jeden z uczestników programu Lunchtime Live w stacji Newstalk, „jesteśmy krajem o najwyższych podatkach na świecie, a oni chcą jeszcze więcej”.
Słuchacz Louis, którego wypowiedź cytowała irlandzka stacja, ujął to prosto: – Nie chodzi o to, że jestem przeciwny walce z globalnym ociepleniem, ale przecież latanie nie jest luksusem. Mamy rodziny za granicą, przyjaciół rozsianych po świecie. Latanie to nie zachcianka – to konieczność. Dodał, że Irlandia, kraj emigrantów, od zawsze łączyła się z resztą świata dzięki lotniskom. – To trudne emocjonalnie, kiedy twoja rodzina mieszka tysiące kilometrów stąd. Chcemy ich odwiedzać tak często, jak się da – to już i tak wystarczająco kosztowne. Louis przypomniał też, że co roku irlandzki budżet zgarnia 5 miliardów euro z tytułu podatków ekologicznych, które rzekomo miały służyć rozwojowi infrastruktury. Tymczasem drogi zatrzymały się w korkach, a kolej wciąż pamięta czasy pary. – Cały dzień jestem na drodze i widzę, jak nic się nie zmienia. Może najpierw niech inwestują w kraj, zamiast nas karać za loty.
Brukselska obsesja na punkcie klimatu dawno przekroczyła granice rozsądku. W imię „ratowania planety” Unia wprowadza coraz to nowe zakazy, limity i podatki – od emisji CO₂, przez samochody spalinowe, aż po piecyki gazowe. Teraz przyszła kolej na samoloty, choć nawet Bill Gates, jeszcze niedawno patron „zielonej rewolucji”, publicznie przyznał, że „światu nie grozi już katastrofa klimatyczna”, a model strachu został wyolbrzymiony. Mimo to eurokraci wciąż żyją w rzeczywistości, w której klimat jest nie tylko nauką, ale religią. A jak w każdej religii, wierni muszą składać ofiary – tym razem w euro.
Kraj położony na wyspie nie ma alternatywy, nie ma pociągu do kontynentalnej Europy, nie ma mostu ani tunelu. Latanie jest tu częścią codzienności. Od rodzinnych odwiedzin po podróże służbowe – samolot to nie luksus, a środek transportu.
Jak zauważyła inna słuchaczka programu, emerytka Sheila, sama często lata za granicę. Przyznała, że „chętnie zapłaci podatek, jeśli będzie miał sens i realnie pomoże środowisku”, ale zaraz dodała warunek: „musimy wiedzieć, że te pieniądze faktycznie pójdą na ochronę środowiska, a nie w czarną dziurę rządowych wydatków”.
I tu tkwi sedno problemu, bo większość Europejczyków już wie, jak wygląda taka „odpowiedzialność” Unii – miliardy euro ściągane w imię ekologii znikają w papierach, a planeta ani trochę nie staje się chłodniejsza.
Podatek od latania to nie tylko kwestia klimatu, ale i polityki. To część większej układanki znanej jako Europejski Zielony Ład, projektu, który coraz częściej budzi wśród Europejczyków bunt i znużenie. Bo gdy politycy przemawiają o „zrównoważonym rozwoju”, obywatele słyszą: drożej, mniej, trudniej. Irlandia już teraz doświadcza tego na własnej skórze – od rekordowych cen energii po presję na rolników, którym Bruksela chce ograniczyć hodowlę bydła. Teraz przyszedł czas na zwykłych pasażerów, którzy odważą się kupić bilet lotniczy.
W ostatnich latach Unia coraz bardziej przypomina bank, który udziela kredytu na własne przepisy. Z każdym nowym regulaminem i każdą kolejną dyrektywą obiecuje „sprawiedliwość klimatyczną”, a serwuje fiskalne zniewolenie. Irlandczycy zaczynają mówić wprost: dość i dodają, ile można płacić za cudze pomysły? Za elektryczne samochody, które kosztują fortunę? Za krowy, które mają „za dużo metanu”? A teraz jeszcze – za bilet, którym można odwiedzić rodzinę?
Dla wielu ten nowy „podatek od skrzydeł” to nie ekologiczna troska, tylko kolejny sposób, by obrabować ludzi z prawa do normalnego życia.
Wszystko wskazuje na to, że europejski projekt klimatyczny zmierza w kierunku systemu kontroli społecznej i jeśli Unia zacznie śledzić, kto ile razy w roku wsiada do samolotu, to tylko kwestia czasu, aż pojawią się limity, aplikacje i „punkty węglowe”, czyli cyfrowy kaganiec na obywatela.
To już nie walka z globalnym ociepleniem, ale walka z wolnością, a mieszkańcy Irlandii, jak pokazuje dyskusja publiczna, coraz wyraźniej to widzą.
Dla przeciętnego mieszkańca Dublina czy Cork nie chodzi o politykę ani ideologię. Chodzi o proste prawo do przemieszczania się, odwiedzania bliskich, pracy i odpoczynku. Prawo, które unijni urzędnicy chcą teraz opodatkować – w imię planety, która, jak twierdzi sam Gates, wcale nie płonie. Nowy podatek lotniczy nie zatrzyma emisji CO₂, ale z pewnością zatrzyma ludzi – w domach, w granicach, w pułapce biurokratycznego szaleństwa.
Jeśli więc Bruksela rzeczywiście chce „zielonej Europy”, to już niedługo ją dostanie. Zielonej – jak twarz pasażera, który zobaczy nową rubrykę podatkową przy rezerwacji biletu.
Bogdan Feręc
Źr. News Talk


