I po chowderowym urlopie
Nie mogę powiedzieć, żebym nie lubił moich dublińskich urlopów, bo to spotkania z przyjaciółmi i znajomymi, ale też sporo dobrej muzyki, opowieści i rozmów, a do tego spora dawka doskonałego jedzenia.
Tym razem z Tomkiem Wybranowskim postawiliśmy na chowder, więc porzuciłem swoją ulubioną tomato soup w knajpce Vivaldi na Temple Bar i maszerowaliśmy kilometrami, by dotrzeć do miejsc, w których ten przysmak można zjeść. Oczywiście dublińska gastronomia proponuje szeroki wybór chowderów, ale o doskonałości można mówić tylko w jednym przypadku, więc tym w The Queens Dalkey.
Większość chowderów okazała się zwykłymi zupami rybnymi, z pływającymi tam szczątkami ryb, a smak podciągnięty był czymś, co miało nadać rybność i gęstość potrawie.
Całkiem inaczej było w Dalkey, bo znaleźć w kokilce wolne miejsce na łyżkę, by wcisnąć ją między różne gatunki owoców morza, graniczyło z cudem, a jednocześnie rybny smak, nie był przesadzonym, gdyż zbalansowany słodyczą pojawiających się gdzieniegdzie warzyw i nieodłącznych ziemniaków, bo te być w prawdziwym chowderze muszą.
Ważne jest jednak, że na taki rarytas warto było się wybrać, nieco ponad 17 kilometrów od stolicy, a i przemaszerować do miasteczka Dalkey z Killiney kilka kilometrów, mijając po drodze dom Bono i kilka innych okazałych rezydencji, o których opowiadał z dużym znawstwem Tomek.
Byłoby niewdzięcznością z mojej strony, gdybym nie wspomniał o śniadaniu w Dalkey, a to dokonało się w The Corner Note Cafe, gdzie Salmon Benedict, który mi podano, było doskonały, o ile nie perfekcyjny, bo dostojnie spoczywającemu na grillowanej bułce wędzonemu łososiowi towarzyszyło poszowane jajko i plaster rozpływającego się z gorąca sera. Wszystko delikatnie przybrane zostało rukolą, co dopełniło rozkoszy smaku i stało się jakże miłym elementem dla oka.
Jak już wspomniałem, nasze kulinarne podróże dotyczyły zarówno Dublina, jak i okolic stolicy, ale zwycięski chowder i to bezkonkurencyjny, był tylko w Dalkey. Grzechem będzie, jeżeli nie powiem nic o grillowanych żeberkach wołowych w My Meat Wagon, albowiem są orgazmem smaku i stały się już nieodłącznym elementem na trasie moich wizyt w Dublinie.
Oczywiście są też efekty chowderowych spacerów i postanowiłem, że opracuję swój własny przepis na irlandzki chowder, a recenzentem i pierwszym jurorem kosztującym mojej wersji stanie się nie kto inny, jak właśnie redaktor Wybranowski, bo jest koneserem tej zupy. Tomek jest krytyczny w ocenach jadła, ale co może mnie napawać nadzieją, dobrze ocenia grillowaną jagnięcinę mojego przepisu. Na przygotowanie receptury chowdera à la Bogdan mam niewiele czasu, gdyż już z końcem czerwca, red. Wybranowski pojawi się w Galway, gdzie wraz ze swoją córką, będą mieli okazję kolejny raz sprawdzić moje kulinarne możliwości.
To oznacza, że kończę ten wspominkowy felieton, idę gotować i będę musiał przygotować kilka wersji chowdera, zanim uznam, że Wybran może zanurzyć w potrawie łyżkę.
Dla zainteresowanych:
Gdy opracuję ostateczną wersję, mogę podzielić się przepisem, o ile mi o tym przypomnicie.
Bogusław Feręc – magister sztuki kulinarnej, niegdyś szef kuchni i nauczyciel praktycznej nauki zawodu, a także przez wiele lat menager w wielu znanych polskich restauracjach. Dawniej także prasowy krytyk kulinarny, który porzucił to wszystko na rzecz uroków Szmaragdowej Wyspy.