Michael O’Leary znów stoi pośrodku medialnej burzy, którą sam nazywa zwykłą zmianą pogody w lotniczym biznesie. Kibice chcieli polecieć z Irlandii do Pragi na marcowy mecz z Czechami, a zobaczyli ceny, przy których nawet najbardziej oddani fani łapią się za głowę. Lot w dwie strony kosztował od 650 do 900 euro. Taka kwota potrafi złamać ducha niejednej wyprawy, nawet tej kibicowskiej, która zazwyczaj jest zbudowana z samej nadziei i kanapek kupionych na lotnisku.
O’Leary wszedł do studia News Talk niczym człowiek, który ma już przygotowaną całą litanię wyjaśnień. Twierdził, że ceny wystrzeliły, bo linia musiała dorzucić piętnaście dodatkowych lotów po tym, jak standardowe połączenia zostały wyprzedane w całości. Mówił o pustych maszynach wracających do Irlandii, o kosztach, o ekonomii, która – jego zdaniem – nie ocenia uczuć kibiców, tylko liczy siedzenia i spalony kerosen. Opowiadał, jak to jadąc autostradą M4, prawie rozbił samochód, słuchając wypowiedzi senatora Fine Gael Marka Duffy’ego. Duffy oskarżył Ryanair o cyniczne żonglowanie cenami i wezwał Komisję Ochrony Konkurencji i Konsumentów do zbadania sprawy. W jego narracji mamy niemal biblijny grzech, bo linia lotnicza wykorzystuje jakoby wiernych kibiców, którzy jadą za drużyną w każdy zakątek Europy.
O’Leary odparował, że senator „nie mógł się bardziej mylić”. Wskazywał, że gdyby Ryanair naprawdę chciał naciągać ludzi, dorzuciłby jeden czy dwa loty, a nie całą piętnastkę. Twierdził, że ceny od 300 do 400 euro w jedną stronę to nie eksces, tylko matematyka związana z pustymi powrotami. W jego ujęciu to nie chciwość, tylko rachunek strat i zysków, ta sama logika, która od lat rządzi tanimi liniami, choć ich marketing lubi mówić o „demokratyzacji nieba”.
Senator Duffy widzi jednak inny obraz. W jego słowach pobrzmiewa gniew na system, który potrafi podnieść ceny w sekundę po ogłoszeniu sprzedaży. Uważa to za niesprawiedliwe, nieuczciwe i uderzające w kibiców, którzy od lat robią z wyjazdów swoją małą ojczyznę – stadion za granicą, piwo w ręku, flagę na plecach i marzenie o zwycięstwie.
A między tymi dwiema opowieściami stoi pasażer: człowiek, który chciał tylko polecieć na mecz. Człowiek, który patrzy na ceny i zastanawia się, czy futbol faktycznie jest dla ludzi, czy raczej dla tych, których portfel nie musi przepraszać po każdym zakupie.
Sprawa nie jest więc wyłącznie kwestią cen, ale sprawą z pytaniem, kto dziś rządzi w podróżowaniu: kibic z sercem na dłoni czy algorytm, który wie, kiedy podnieść cenę, bo próg bólu i tak zostanie przekroczony. W tym zderzeniu romantyzm sportu trafia na brutalną arytmetykę lotnictwa – i jak to zwykle bywa, arytmetyka wygrywa. Choć na dłuższą metę to właśnie takie momenty podsycają dyskusję, czy dynamiczne ceny to technologia, czy po prostu współczesna wersja targu, gdzie ten, kto chce kupić w ostatniej chwili, płaci najwięcej.
Bogdan Feręc
Źr. Independent
Photo by Wolfgang Weiser on Unsplash


