Jeszcze kilka lat temu Komisja Europejska z dumą wbijała zielony sztandar w brukselski bruk, ogłaszając światu, że oto nadszedł czas klimatycznej rewolucji. Że Unia stanie się liderem walki ze zmianami klimatu, pionierem, przykładem dla reszty świata. Problem w tym, że reszta świata na ten przykład patrzyła jak na człowieka, który najpierw odcina sobie nogę, żeby pokazać, jak można ją w niebanalny sposób przyszyć z powrotem. A teraz, w 2025 roku, gdy ministrowie klimatu z Europy debatowali po nocach nad „kompromisem” w sprawie redukcji emisji, widać już wyraźnie: Unia zaczyna się łamać pod ciężarem własnej ideologii.
Nowy „cel klimatyczny” na 2040 rok, który miał być ambitny, a wyszedł groteskowy, to dowód, że nawet w Brukseli zaczęto czuć zapach spalonego silnika – tego samego, który kiedyś napędzał europejską gospodarkę. Redukcja emisji o 90 procent w stosunku do 1990 roku – tyle miało być. Jednak po maratonie negocjacji cel osłabiono, dopuszczając „elastyczność”, czyli, mówiąc po ludzku, kupowanie węglowych kredytów z zagranicy. W efekcie redukcja emisji nie będzie wynosiła 90, a raczej 85 procent, a część „zielonego sukcesu” Europa po prostu sobie dokupi na zewnątrz. Jak w supermarkecie sumienia.
To nie przypadek, że Polska, Węgry i Słowacja stanowczo sprzeciwiły się temu celowi. Dla nich – i dla coraz większej liczby państw – te klimatyczne ambicje to już nie zielona misja, ale realne zagrożenie dla przemysłu i konkurencyjności. Od miesięcy fabryki w Europie walczą o przetrwanie, płacąc za energię więcej niż ich chińscy czy amerykańscy rywale. Unijne regulacje wpychają przedsiębiorstwa w ślepy zaułek, a rządy coraz częściej muszą ratować miejsca pracy dotacjami, które… też są finansowane z podatków ludzi pracujących w tych samych zakładach. Wychodzi więc na to, że to nie ekologia, a ekonomiczne samobójstwo w rytmie unijnego hymnu.
Ursula von der Leyen pojedzie na szczyt COP30 do Brazylii, by pochwalić się, że „Europa nie przyjechała z pustymi rękami”. Rzeczywiście – przyjeżdża z torbami, ale raczej tymi, które trzeba będzie zapełnić pożyczonymi pieniędzmi. Cała ta historia przypomina próbę zaklinania rzeczywistości: z jednej strony słyszymy wypowiedzi o „ratowaniu klimatu”, z drugiej – o opóźnianiu wprowadzenia unijnego rynku emisji do 2028 roku. Bo nawet najwierniejsi euroentuzjaści zaczynają widzieć, że klimat można próbować ratować, ale gospodarki ratować nie ma już komu.
Unia Europejska nie jest dziś już liderem świata w zielonym stylu bycia, lecz klimatycznym Don Kichotem. Wciąż walczy z wiatrakami, tylko że te wiatraki trzeba opłacać z budżetu państw, które już teraz toną w długach. A do tego każda decyzja klimatyczna jest coraz bardziej polityczna, bo nie chodzi o naukę, tylko o to, żeby Ursula mogła powiedzieć, że Europa „nie zrezygnowała z ambicji”.
Tyle że ambicje nie ogrzeją zimą mieszkańców Berlina ani nie uratują przemysłu chemicznego we Francji. Ambicje nie sprawią, że niemiecki i irlandzki kierowca zapłaci mniej za paliwo, a włoski rolnik więcej zarobi na pszenicy. Za to sprawią, że chińskie fabryki będą wytwarzać coraz więcej „zielonych technologii” dla europejskiego rynku, który sam przestał cokolwiek produkować. Europa wpadła we własną pułapkę: uzależniła się od importu, w imię niezależności energetycznej.
Kiedy duński minister klimatu Lars Aagaard mówi, że „ustalenie celu klimatycznego to nie tylko liczba, ale decyzja polityczna”, ma rację – choć pewnie nie taką, jakiej chciałby. Bo to decyzja, która pokazuje, że Bruksela zaczyna się miotać. Już nie chce być ani zbyt ambitna, ani zbyt rozsądna. Chce być po prostu „zadowolona z siebie”. Ważne jest jednak, że nawet ta fasada zaczyna pękać, bo społeczeństwa przestają wierzyć w narrację o „zielonej przyszłości”. Zielony Ład był sprzedawany jako projekt nowoczesny i zbawczy. W praktyce okazał się kosztownym eksperymentem, który uderza w zwykłych obywateli – w ich rachunki, w ich portfele, w ich codzienne życie. Zresztą sama Komisja Europejska zaczyna to przyznawać, tylko w sposób wyrafinowany: przesuwając terminy, luzując cele, modyfikując „ścieżkę dojścia”. Bruksela nie cofa się, bo się wstydzi, ona po prostu udaje, że idzie dalej, tylko trochę wolniej.
Europa, która chciała być klimatycznym liderem, staje się gospodarczo bezradna. Coraz mniej produkuje, coraz więcej reguluje. Na dodatek wreszcie zaczyna docierać do niej, że to nie Putin, nie Trump i nie Chiny zniszczyły europejską gospodarkę. Zrobiła to sama Unia – dobrymi intencjami, które jak zawsze są brukiem prowadzącym donikąd. Jeśli więc coś łamie się dziś w Unii, to nie tylko spójność polityczna, ale i fundament racjonalności. Bo żaden kontynent nie przetrwa, jeśli jego głównym celem stanie się rezygnacja z rozwoju w imię czystych sumień. A Bruksela – zamiast pytać, jak osiągnąć neutralność klimatyczną – powinna wreszcie zapytać, jak przetrwać gospodarczo następne dwie dekady.
Europa miała być światłem w tunelu dla całej planety. Zamiast tego przyłożyła zapałkę do suchego siana i się dziwi, że zaczyna płonąć.
Bogdan Feręc
Źr. Independent
Photo by Azzedine Rouichi on Unsplash


