W europejskich stolicach widać napięcie, które nie wynika z kaprysu geopolitycznej atmosfery, lecz z realnego lęku przed utratą resztek wpływów. Ujawniony zapis rozmowy telefonicznej przywódców Unii Europejskiej odsłonił coś, czego brukselskie elity długo nie chciały wypowiadać głośno: Europa oddala się od Stanów Zjednoczonych, a jednocześnie zaczyna oskarżać Waszyngton o możliwą zdradę Ukrainy. W polityce takie słowa nie padają przypadkiem, bo padają, kiedy narasta nieufność, a pozycja słabnie.
Emmanuel Macron ostrzegł europejskich liderów, że administracja Donalda Trumpa może próbować zmusić Kijów do oddania terytorium bez gwarancji bezpieczeństwa. W obliczu trwających negocjacji pokojowych brzmiało to, jak sygnał alarmowy. Francuski prezydent powiedział wprost, że Stany mogą porzucić Ukrainę w najważniejszym momencie, co wzbudziło to konsternację, bo przez lata właśnie USA pełniły rolę głównego filaru zachodniego wsparcia.
Macron nie był odosobniony i również Friedrich Merz zwrócił uwagę, że Wołodymyr Zełenski powinien zachować wyjątkową ostrożność wobec amerykańskich wysłanników. Niemiecki kanclerz zarzucił doradcom Trumpa prowadzenie gry nieprzynoszącej dobrych skutków ani Europie, ani Ukrainie. Alexander Stubb oraz Mark Rutte otwarcie mówili o konieczności ochrony prezydenta Ukrainy przed naciskiem Waszyngtonu.
W tle tych słów toczył się jednak maraton dyplomatyczny, ale bez udziału tej „silnej” Unii Europejskiej. Steve Witkoff i Jared Kushner rozmawiali z Władimirem Putinem w Moskwie przez pięć godzin. Nie osiągnięto przełomu, lecz sam fakt, że Europa dowiaduje się o kluczowych negocjacjach po czasie, pokazuje jej realną pozycję przy stole rozmów. Bruksela wciąż próbuje nadążyć, zabiega o spotkania, próbuje doprosić się o uwagę. Tymczasem przedstawiciele Trumpa wracają do USA, nie oglądając się nawet na tzw. europejskich partnerów.
Do tego dochodzi kwestia zamrożonych rosyjskich aktywów. Merz ostrzegł, że to Europa musi samodzielnie podjąć decyzje dotyczące rosyjskich środków znajdujących się w jej jurysdykcji. Brukselski plan wykorzystania 90 mld euro na finansowanie ukraińskiej obrony wywołał reakcję Kremla. Dmitrij Miedwiediew określił go jako działanie mogące stać się podstawą do wojny. Mimo to europejskie „elity” starają się przekonywać, że kontrolują sytuację, choć ich działania coraz bardziej wyglądają na odpowiedź pod presją.
Cała ta rozmowa, cały ten ujawniony zapis myśli, lęków i niepewności odsłania jednocześnie kruchą konstrukcję europejskiej polityki zagranicznej. UE nie ma wspólnej strategii wobec USA, a nie ma jej także wobec Rosji, natomiast przywódcy próbują – nieudolnie – nadawać ton wydarzeniom, które dzieją się poza ich zasięgiem. Krytykują Amerykę za brak lojalności, choć sami przez lata uzależniali własne bezpieczeństwo od decyzji kolejnych administracji w Waszyngtonie. Teraz gdy USA kierują swoją politykę według własnych interesów, w Europie rośnie poczucie utraty kontroli.
W tym wszystkim pobrzmiewa nuta rozczarowania i strachu, bo domniemane elity Unii chcą wierzyć, że wciąż mają wpływ na bieg wydarzeń, lecz rzeczywistość mówi coś innego. Geopolityczna gra przenosi się tam, gdzie Europa nie ma narzędzi, którymi mogłaby w jakiś sposób wzmocnić swoją pozycję.
*
I tu mój komentarz, bo Stany Zjednoczone działają według własnej logiki, a chodzi przede wszystkim o ekonomię. Stawiają na aspekt utrzymania pozycji dominującego i decyzyjnego ośrodka światowego handlu oraz rozwoju, czego ani Francja, ani też inne europejskie stolice zdają się nie rozumieć. Pamiętajmy, że tak naprawdę, Europa nigdy nie była centrum globalnej potęgi ekonomicznej i nigdy nim nie będzie. Właśnie dlatego jej politycy tak nerwowo reagują na każdy ruch Waszyngtonu, który robi to, co dla niego opłacalne. W tym świecie liczą się siła i konsekwencja, a nie iluzje o wpływie, który dawno przestał istnieć.
Bogdan Feręc
Źr. Independent
Photo by Christian Lue on Unsplash


