To już nie jest zwykłe szemranie z tylnych ław, bo to dźwięk wyciąganych z pochew ostrzy. Micheál Martin, człowiek, który przez ponad dekadę rządził Fianna Fáil żelazną ręką w aksamitnej rękawiczce, staje dziś wobec kolejnej rebelii we własnych szeregach. Zaczęło się niewinnie – od radiowego wywiadu, ale w Irlandii polityczne zamachy rzadko zaczynają się od huku. Zazwyczaj zaczynają się od zdania, wypowiedzianego spokojnym tonem: „Myślę, że mało prawdopodobne jest, aby poprowadził nas do kolejnych wyborów”.
Tak właśnie poseł Fianna Fáil z Wicklow-Wexford Malcolm Byrne przeciął ciszę, której lider partii chyba się obawiał. Nie był to przypadkowy komentarz, ale pierwsze tak wyraziste i publiczne ukłucie włóczni w pancerz, który przez lata chronił Martina przed otwartym buntem. Byrne to nie jest buntownik, a typowy partyjny żołnierz, wierny, metodyczny, zbyt ostrożny, by wyciągnąć miecz bez rozkazu. A jednak właśnie on rzucił słowa, które zabrzmiały jak preludium do rozbicia obozu. Bo jeśli tacy ludzie zaczynają wątpić, to znaczy, że armia na pewno zaczyna się sypać od środka.
Ważne jest też, że nie powiedział tego z gniewem, a z rezygnacją, natomiast rezygnacja w polityce jest gorsza niż bunt, bo nie niesie nadziei na zmianę, tylko przeczucie końca.
Katalizatorem buntu była katastrofalna kampania prezydencka, w której kandydat Fianna Fáil Jim Gavin zrezygnował w połowie wyścigu. W partii, która przez dziesięciolecia żyła legendą niezatapialności, to było jak strzał nawet nie w kolano, a w serce. Nawet najwierniejsi poczuli, że Martin stracił instynkt, ten polityczny radar, który przez lata pozwalał mu wyczuwać zagrożenie, zanim ktokolwiek inny je dostrzegł. Teraz nie wyczuwa już nic. Nawet tego, że krąg wokół niego zaczyna się zamykać.
„Powinien spotykać się co poniedziałek z Uisce Éireann, ESB i agencjami mieszkaniowymi” – powiedział Byrne w radiu. Niby niewinna rada, niby troska o efektywność rządu, ale w podtekście pobrzmiewało coś więcej: zarzut bierności, utraty tempa, braku przywództwa. W partii, gdzie każdy przecinek w wypowiedzi posła jest analizowany jak ruch pionka na szachownicy, takie zdania nie padają przypadkiem.
To była wiadomość z gatunku: „Lider śpi, a kraj się dusi”.
Byrne powiedział głośno, co inni powtarzają po cichu – w kuluarach, w pubach, w hotelowych lobby. „Nie słucha nas”, „Doradcy przejęli kontrolę”, „Partia nie ma już duszy”. To zdania, które powtarzają się jak mantra. Byrne ujął to wprost: zbyt wiele decyzji pozostawiono „niewybieralnym doradcom i urzędnikom służby cywilnej”. W przekładzie z języka politycznego: Martin otoczył się dworem, który odciął go od rzeczywistości i nawet jeśli próbuje dziś spotykać się z szeregowymi posłami, to przypomina bardziej monarchę w oblężonym pałacu niż lidera, który panuje nad sytuacją.
Nie zapominajmy, że Martin był architektem powrotu Fianna Fáil z politycznych popiołów. Po katastrofie z 2011 roku, kiedy partia została zredukowana do garstki posłów, to on ją odbudował, wprowadził z powrotem do gry, a w końcu doprowadził do tego, że sam zasiadł w fotelu taoiseacha. Jednak historia irlandzkiej polityki jest okrutna wobec tych, którzy zbyt długo trzymają władzę. Piętnaście lat na czele partii to nie przywództwo, ale to reżim, a reżimy, nawet te łagodne, zawsze kończą się tak samo: krucjatą zrodzoną z nudy i gniewu. Na razie nikt nie rzuca jeszcze otwartego wyzwania, ale wydaje się, że to cisza przed burzą. Każdy w partii czeka, aż ktoś pierwszy podniesie miecz. Gdy to się stanie… reszta pójdzie za nim, bo w polityce lojalność trwa tylko do momentu, aż poczuje się zapach krwi.
Martin może jeszcze próbować się ratować reorganizacją gabinetu, symbolicznymi gestami wobec szeregowych posłów, nowymi obietnicami mieszkaniowymi, ale to już tylko ruchy pozorne. Prawdziwy problem leży głębiej: Fianna Fáil przestała wierzyć, że z Martinem u steru jest w stanie wygrać. A w chwili, gdy partia traci wiarę w swojego lidera, jego lub jej los jest przesądzony.
Micheál Martin wciąż ma tytuł, władzę i fotel w biurze premiera, jednak wydaje się, że politycznie już umiera. Jego przywództwo jest jak świeca, która jeszcze się tli, choć knot dawno wypalił, czyli krucjata już się rozpoczęła. Teraz pozostaje tylko czekać, aż miecze pójdą w ruch.
Bogdan Feręc
Źr. Independent


