Co Polacy odpowiadają na pytanie: Czy porównanie polskich pałaców królewskich do europejskich wywołuje w Tobie wstyd?
W porównaniu z Wersalem czy Windsorem komnaty wawelskie czy warszawskie wypadają skromnie. A jednak są powody, dla których możemy być dumni z tego stanu rzeczy: nikogo bowiem nie zniewalaliśmy.
Marcin Niewalda
Na potrzeby niniejszego artykułu postanowiłem zrobić ankietę, zadając przechodniom i znajomym pytanie: „Czy porównanie polskich pałaców królewskich do pałaców europejskich nie wywołuje w Tobie poczucia wstydu?”. Odpowiedzi można podzielić na dwie grupy. Do pierwszej należały takie, które podkreślały, że ów brak przepychu wskazuje, że jesteśmy i byliśmy marginalnym, biednym krajem o przerośniętym mniemaniu o sobie. Nie tylko powinniśmy się wstydzić, ale wręcz przyjąć kulturę tych państw, które potrafiły zyskać bogactwo i dobrobyt.
Znacznie częściej jednak padały słowa cieplejsze. Piękna złotowłosa dziewczyna, patrząc mi groźnie w oczy, powiedziała: „Nie, nie mam poczucia wstydu, bo niby dlaczego? Mieliśmy wiele świetnych budowli. Te, co przetrwały, są wspaniałe. Jedne skromne, inne bogate, ale nie bez piękna. Wiele straciliśmy, ale dokumenty czy nawet ruiny świadczą o ich ówczesnej świetności. Wersale czy Windsory są w państwach, które nie ucierpiały w wojnach tak jak my.
Oni ocalili swoje pałace, które po wojnie znalazły się po tamtej stronie kurtyny. Nikt nie robił w nich stajni, PGR-ów. Gdyby nie zabory, wojny itd., wszystko inaczej mogło się potoczyć. Tymczasem Polska została obrabowana”. (…)
Zapatrzeni jesteśmy w Europę, która odkrywała i zniewalała całe kontynenty. Tam, wśród szezlongów i damskich koafiur przechadzali się znudzeni malarze. Kapryśne towarzystwo radowało się z coraz to nowych operetek i symfonii, podsyłając sobie rzewne lub sprośne wiersze bardów ozdobionych królewskimi wawrzynami. Cenimy niewątpliwe wspaniałe dzieła Petrarki, Mozarta, Michała Anioła. Doceniamy je jednak tak bardzo, że często nie wiemy o istnieniu rodzimych artystów – żyjących w skromniejszych ścianach, lecz mających równie płomienne serca.
Maciej Sarbiewski – wybitny poeta i twórca teorii poetyki, ceniony tak bardzo, że otrzymał laur papieski, porównywany dzisiaj z literacką nagrodą Nobla – leży na Powązkach… pod ścieżką.
Grzegorz Gerwazy Gorczycki – wielki muzyk baroku, stawiany na równi z Georgem Friedrichem Händlem – ma jedynie małe epitafium w Krakowie przy małej uliczce Felicjanek (naprzeciwko miejsca, gdzie dziadek Jana Pawła II miał wytwórnię powozów). Teodora Talowskiego – architekta rozpoznawanego po niezwykłym, eklektycznym stylu – znają jedynie nieliczni mieszkańcy Krakowa czy Lwowa. (…)
Warunki wymuszały często skromność założeń, ale należy przypomnieć o czymś, czego nie kojarzymy z dziełami kultury – z podziałem społecznym. Rzeczpospolita różniła się od reszty Europy. W krajach takich jak Francja czy Anglia grupa arystokracji stanowiła około 1% społeczeństwa, podczas gdy u nas szlachty i bogatych mieszczan było 10, a może nawet i 15%. Niosło to bardzo ważkie skutki. Chwila matematyki:
Załóżmy, że każdym kraju żyje 100 osób i że arystokracja trzyma połowę zasobów wynoszącą 100 milionów dukatów. We Francji czy Anglii bogacz miałby 50 milionów, a każdy z chłopów 100 razy mniej. W Polsce szlachcic miałby tylko 3 miliony, a chłop 5,7 razy mniej.
Suma należna włościaninowi byłaby tylko nieco większa w Polsce, ale różnica majątkowa między stanami w Polsce byłaby 17 razy mniejsza niż w Europie. Dystans między chłopem a panem w Polsce był 17 razy mniejszy niż między niewolnym rolnikiem we Francji a jego odzianym w rajtuzy i upudrowanym „właścicielem”. Mówiąc obrazowo, droga od bramy do pałacu w Polsce była 17 razy krótsza niż Schonbrunnie.
Trudno nam, nie znającym realiów dawnego życia, pojąć w pełni wartość takich wyliczeń. Ale musimy zdać sobie sprawę, że taka sytuacja generowała olbrzymie skutki społeczne, szereg zjawisk, tak pozytywnych w Polsce, jak i negatywnych na Zachodzie czy w Rosji. Mniejsze różnice to łatwiej osiągalne wejście do stanu szlacheckiego – co w wielu innych krajach było praktycznie niemożliwe. Znana jest anegdotka, gdy pewien biedak, drepcząc poboczem drogi pod Paryżem, zapytał przejeżdżającego panicza, czy daleko ma jeszcze do Wersalu. Ów odparł, patrząc na niego pogardliwie: „Jakieś 200 lat”.
Tymczasem rodów szlacheckich w Rzeczypospolitej wciąż przybywało – a to za zasługi wojenne, a to za odpowiedzialne pełnienie urzędu, a to za poratowanie kołaczem głodnego króla podczas polowania, czy choćby za dobry żart powiedziany w porę. Z drugiej jednak strony łatwo było stracić majątek, a nawet tytuł.
Mało kto poważał się na złe traktowanie innych, podczas gdy w Europie uchodziło to zazwyczaj na sucho. W Polsce w czasie zaborów wielu było takich, którzy z pustą pochwą od szabli przy boku musieli sami orać swoje niewielkie poletko. I przeciwnie, przed zaborami bywali i tacy słudzy dworscy, którzy otrzymywali pod koniec życia ziemię i jako właściciele, ale bez herbu, mogli stawać na sejmikach. (…)
W olbrzymiej części drobniejszej własności szlachta żyła z ludem dość blisko i rozumiała go. Wielu z izby kmiecej zostawało duchownymi, artystami, a potem dowódcami, inżynierami. Królowie, książęta nieraz bawili się nawet na weselach swoich poddanych, a do legendy przeszło, jak Jan III Sobieski tańcował z żoną kowala w Jaworowie. Za takim traktowaniem poddanych szedł też odpowiedni chrześcijański stosunek do każdego człowieka. Podatki płacone w robociźnie (czyli tzw. pańszczyzna) były nawet 4 razy niższe niż współczesne obciążenie podatkowe i różniły się zasadniczo od bycia praktycznie własnością arystokracji europejskiej. (…)
„Kiedy na Wawelu przewodniczka zaprowadziła nas do sali barokowej króla, który praktycznie w jednym pokoju miał biurko, kaplicę, salę tronową i parę innych funkcji (…) jak w jednym biurze (…) ekonomicznie (…) bez potrzeby budowy na to całego skrzydła (…) poczułam, że władca Polski zdecydowanie różnił się od reszty władców świata i zrozumiałam też bardziej różnicę szlachty polskiej od tej zachodniej. Zrozumiałam i poczułam wartość naszej tożsamości”.
Opracowanie jest współfinansowane przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, ze środków Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018–2030.
Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wstyd mi za Wawel! – Serio?” znajduje się na s. 12 październikowego „Kuriera WNET” nr 88/2021.