Irlandzki parlament odkrył wczoraj rano, jak to jest poczuć się jak zwykły obywatel, gdy nagle gaśnie światło i czajnik nie działa. Otóż wczorajsze poranne przesłuchania komisji w Oireachtas, czyli Dáil, Seanad przerwały sporadyczne przerwy w dostawie prądu, które dotknęły kompleks Leinster House i okoliczne budynki.
Wszystko zaczęło się tuż po godzinie 10, gdy – niczym w złej metaforze o stanie państwa – nagle znika prąd. W salach również obrad zgasły światła, choć posłowie i senatorowie mogli kontynuować swoje mowy dzięki światłu dziennemu wpadającemu przez okna. Można więc powiedzieć, że nie było całkowitej ciemności – co stanowi pewną odmianę w irlandzkiej politycznej codzienności.
Znacznie gorzej mieli ci, którzy akurat znajdowali się na przesłuchaniach komisji w piwnicznych pomieszczeniach biurowca Leinster House. Tam brak światła oznaczał brak pracy, a przesłuchania zawieszono na około dziesięć minut. Nie wiadomo, czy posłowie i urzędnicy w ciemności zaczęli rozmawiać o sensie istnienia państwa, czy raczej przeglądali swoje telefony, licząc na szybki powrót Wi-Fi.
Na szczęście w kompleksie Leinster House znajdują się generatory, dzięki czemu najważniejsza w państwie instytucja mogła kontynuować generowanie politycznego ciepła, choć niekoniecznie światła mądrości. Gorzej wypadła okolica – tam budynki pozostały bez prądu, co mogło oznaczać, że lokalne kawiarnie przeżyły poranny Armagedon, a latte musiało poczekać.
Rzecznik parlamentu nie poinformował, czy awaria prądu wpłynęła na temperaturę politycznych sporów. Ponoć nawet w ciemności dało się usłyszeć, że opozycja pytała rząd, czy za brak prądu też odpowiadają Brytyjczycy, unijne przepisy klimatyczne, czy może nowy podatek od węglowodorów.
Nie jest jasne, czy w sali plenarnej ktoś zawołał: „Niech stanie się światłość!”, ale jedno wiadomo na pewno – parlament nadal działał, choć bez oświetlenia, co w sumie nie przeszkadzało, bo i tak najczęściej oświeconych myśli w nim mało.
Bogdan Feręc
Źr. RTE
Photo CC BY-SA 3.0 AnCatDubh